O mnie

Moje zdjęcie
TimeMashinka to wehikuł czasu. Czasu dzieciństwa. Przewozi dzieci mądrze i śmiesznie przez drogę pełną zakrętów i dziur. Wehikuł czasu ma tylko jednego kierowcę i tylko jednego bohatera - Dziecko.

środa, 29 lutego 2012

Grimmowie przewracają się w grobie 2

W dzień przestępny - czyn występny. Bajka braci Grimm w wersji niekanonicznej, ciąg dalszy.


           Maestro, Boniek i Ray ruszyli w dalszą drogę. Fakt założenia zespołu dodał im takiego animuszu, że w księgach parafialnych mijanych miejscowości można znaleźć adnotacje o dziwnym pochodzie, którego ryki, kwiki i wycie zatrzymywało krowom produkcję mleka. Dochodzili do Leeste, gdy ich oczom ukazał się niecodzienny widok. Na płocie siedziała kura. Pełnokrwista, dojrzała, obfita w kształtach kwoka. Z bliska okazało się, że jest nawet już nieco przejrzała i nieco zbyt obfita w kształtach, ale efekt pierwszego wrażenia trwał. Kura poprawiała makijaż, którego ilość mogłaby zawstydzić nawet charakteryzatorów teatralnych. Maestro przeczesał grzywę. Boniek wyprężył ogon i nabrał powietrza, żeby się wydać bardziej barczystym. Ray przejrzał się w okularach i stwierdził po raz kolejny, że Bóg stworzył ideał. Wysforował się przed osła i pierwszy dotarł do płotu.
- Kogóż to widzą moje piękne oczy? – zagaił kot miękkim głosem. – Cóż za kibić, jakaż delikatna pęcinka, fryz paryski... Oddech wielkiego świata na naszej skromnej drodze do showbiznesu.
Kwoka usłyszała słowo-klucz: showbiznes. Rzuciła ostatnie spojrzenie w lusterko, zgrabnym ruchem zamknęła czerwoną szminkę i sprawdziła dyskretnie czy czarny pieprzyk koło dzioba nadal się trzyma. Na jej dziób wypłynął uśmiech. Biodro zakołysało się delikatnie, a wraz z nim płot na całej długości.
- Ko, ko, ko, koteczku, bądź tak kooochanieńki i podaj ognia – kura wyciągnęła fifkę eksponując przy tym nadgarstek. Rzuciła Ray’owi powłóczyste spojrzenie spod lazurowo pomalowanych powiek. – Dokąd wiedzie wasza dróżka?
- Pani pozwoli, że się przedstawię. – osioł doszedł właśnie do płotu i przejął pałeczkę. – Jesteśmy prawie światowej sławy zespołem muzycznym. Ja jestem solistą, a panowie Boniek i Ray zapewniają tło. Wybitne, oczywiście. – dodał szybko widząc najeżone karki psa i kota. -  Może się pani zwracać do mnie Maestro.
- Trasa koncertowa? Jakież to fantastyczne! Kapitalne! Genialne! – kura zagdakała z zachwytu. – Czy znajdzie się jeden, jedniutki bilecik w ostatnim rzędzie dla malutkiej Marilyn? – kura zeskoczyła z płotu i podeszła do osła kołysząc biodrami. Podmuch wiatru podwiał jej pióra i oczom zebranych ukazały się kurze nogi w pełnej krasie i obfitości cellulitisu.
- Ach! – krzyknęła przyciskając pióra z powrotem do bioder i zastanawiając się, czy na jej policzki wypłynął rumieniec udawanego wstydu.
- Ach... – z trzech męskich piersi wydarł się cichy okrzyk zachwytu. W trzech głowach jednocześnie padło pytanie: „Kiedy to ja ostatnio widziałem kobiece uda?” i na trzech pyskach jednocześnie odmalowała się smutna zaduma.
Kura była w swoim żywiole. Zaczęła grzebać umalowanymi na czerwono tipsami jednej łapy w ziemi, niby to przełamując własną nieśmiałość.
- Panowie wybaczą, że o coś zapytam. Nie mogę się jednak oprzeć i nie darowałabym sobie nigdy w życiu, gdybym nie spróbowała spełnić mojego wielkiego życiowego marzenia.
Trzy pary oczu spojrzały na kurę maślanym wzrokiem.
- Zawsze marzyłam o podróżach, o sławie, o scenie. Życie jednak przeminęło pozostawiając mnie niespełnioną. Na wielką karierę sceniczną już nie te lata. – mówiła kura cichutkim, smutnym głosem, z głową spuszczoną nisko w pokorze. Spode łba łypała na artystów oceniając wrażenie, jakie zrobiła. A wrażenie było ogromne.
- Czy pozwolilibyście mi panowie towarzyszyć sobie w tej podróży? Jestem gotowa na każde... – tu kura zawiesiła głos – ...każde poświęcenie w hołdzie waszemu talentowi.
W osła, psa i kota jakby piorun strzelił.
- Ależ szanowna pani! Jesteśmy zaszczyceni! Jesteśmy przeszczęśliwi! Cóż za wspaniały pomysł! – podskoczyli do kury i obcałowywali jej skrzydła od koniuszków lotek aż po pachy. – Czy zostanie pani naszym impresario? – dodał Maestro obniżonym głosem nachylając się nad kurą tak nisko, że włosy rosnące mu na brodzie połaskotały ją w nos.
Kura zatrzepotała wytuszowanymi starannie sztucznymi rzęsami.
- Ach! Co za cudowna propozycja! – zafalowała kurza pierś.
- Ach... Co za cudowne... – z trzech męskich piersi znowu wydarł się cichy okrzyk.
            W dalszą drogę ruszyli we czwórkę. Kura niemal biegła na czele peletonu oglądając się za siebie niespokojnie. Wzdłuż płotu biegała kobieta z siekierą w rękach krzycząc „Maryla! Maryyyyla! Ja cię dorwę, stara kwoko! Szykuj się do rosołu!”
Za wsią kura zwolniła. Nagle rozbolały ją nogi. Osioł szybko podskoczył i zaoferował swój grzbiet jako środek dalszej lokomocji. Kura nie omieszkała skorzystać. Po kilku kilometrach rozbolało ją siedzenie. Pies zaproponował, że weźmie ją na ręce. Niósł ją aż do granicy lasu. Wtedy kurę rozbolało wszystko. Pies ledwie łapał powietrze. Kota nie było nigdzie widać. Od samego początku wędrówki zwierzęta nie były tak cicho jak w tym momencie. Słońce chyliło się już ku zachodowi, więc kapela postanowiła znaleźć miejsce na popas. Jak na zawołanie, w środku lasu pojawiła się polana, a na niej chata. W oknach paliły się światła. Czwórka podeszła zaciekawiona pod sam dom. Osioł wspiął się na zadnie nogi i zajrzał przez okno. Na bieżąco relacjonował to, co widział.
- Widzę dużą izbę. Na środku stoi wielki stół, a na nim... – osłu pociekła ślina. – Na nim stoją misy pełne jadła.
- Co jest? Co jest? – zwierzęta stłoczyły się pod parapetem.
- Boniek, jest golonka z wielką kością w środku. Ray, jest misa kaszanki i pasztet z...
- Z zająca! – dokończył zdanie kot wciągając powietrze w nozdrza.
- Droga Marilyn, czy zadowoliłaby się pani blinami i kołaczem? – osioł wytrzeszczał oczy starając się odgadnąć zawartość talerzy.
Kura nie odpowiedziała przełykając jedynie głośno ślinę.
- Za stołem siedzi ośmiu... nie, dziesięciu mężczyzn, po dwa metry każdy. Każdy ma po dwa długie noże i flintę. Jeden z nich ma rudą brodę. Jak mówi, wali pięścią w stół, a reszta pochyla głowy.
- To banda Czerwonobrodego. Rozbójnicy. Najsławniejsi po tej stronie Odry. – powiedziała kura jakby zamyślona. Banda często wpadała do jej wioski z wizytą. Po tych sąsiedzkich odwiedzinach pozostawały puste flaszki i opróżnione garnki we wszystkich zagrodach. Zostawała też pomięta pościel jej gospodyni...
Osioł zwołał naradę pod płotem.
- Jestem głodny jak wilk. Wszyscy jesteśmy głodni i zmęczeni. – dodał widząc długie pyski towarzyszy. – Ta kolacja musi być nasza. Zasłużyliśmy na nią. Nasze struny głosowe potrzebują pożywienia i godnego napitku. Jesteśmy dobrem narodowym! – osioł uderzył w patriotyczną strunę.
- Zgadzam się. Na przystawkę każdy z nas połknie po dwóch i pół rozbójnika, a potem zabieramy się do dania głównego. – kot sprowadził osła na ziemię.
Osioł zmitygował się w przywódczych zapędach.
- No dobrze. Racja. Kto ma pomysł, jak się pozbyć rozbójników?
Zapadła cisza. Psa zaczęła męczyć jakaś tajemnicza pchła na ogonie i odwrócił głowę. Kot wbił wzrok w pazury. Osioł pozostał z podniesionymi pytająco brwiami.
- Ja to załatwię. – powiedziała nagle kura i nie czekając na komentarz ujęła się pod boki i pomaszerowała w stronę chaty dziarskim krokiem. Odprowadzały ją trzy pary bardzo zdziwionych oczu. Zdziwionych i zachwyconych. Kura dochodziła już prawie do chaty, gdy panowie oprzytomnieli i jednomyślnie pomknęli chyłkiem do okna. Osioł stanął na zadnich łapach. Na jego grzbiet wdrapał się pies. Na grzbiet psa wskoczył kot. Wszyscy wsadzili pyski w okno.
Kura zapukała głośno do drzwi i pchnęła je mocno łapą. Drzwi otworzyły się ze zgrzytem. Kura wkroczyła śmiało do izby. W jej kierunku poszybowało spojrzenie dziesięciu par oczu. Głodnych oczu.
- Oooo... – westchnęli zgodnie osioł, pies i kot w nagłym przypływie lęku o koleżankę. Niewystraszona spojrzeniami kura wskoczyła na stół. Stanęła na jego środku. Zwróciła się wprost do herszta bandy. Wzięła się pod boki. Powiedziała coś, po czym brwi wszystkich dziesięciu rozbójników poszybowały w górę. Czerwonobrody poczerwieniał i zerwał się z miejsca łapiąc za nóż. Kura stała niewzruszona. Wtem jeden z rozbójników wstał, rzucił na stół swoje noże, splunął z miną pełną obrzydzenia i wyszedł z chaty. Po nim kolejno wstawali i wychodzili pozostali rozbójnicy. Cała banda zniknęła w ciemnym lesie.
Za stołem został tylko Czerwonobrody. Patrzyli sobie z kurą w oczy długą chwilę. Nagle herszt odrzucił krzesło silnym ruchem, aż poleciało pod piec. Widać było, że oddycha szybko, a jego twarz skurczyła się w złości. Złapał swoje noże, zatknął je za pas, wziął flintę i wybiegł z chaty kierując się do wsi.
W chacie zapadła cisza. Pozostał zastawiony stół i kura na jego środku. Osioł, pies i kot nieśmiało weszli do izby.
- Marilyn, gdzie są rozbójnicy? Co takiego im powiedziałaś?
Kura zaczęła już ucztowanie i niechętnie oderwała się od blina.
- Powiedziałam, że moja pani cierpi na pewną przypadłość, którą z pewnością podzieliła się z Czerwonobrodym podczas intymnych igraszek. I że Czerwonobrody farbuje włosy... – dodała ze złośliwym uśmieszkiem.
- Fuuuuuuj! – na pyskach bądź co bądź męskich odmalował się wstręt.
Uczta trwała do północy. Zmęczone, objedzone do granic wytrzymałości zwierzęta zaczęły szukać miejsca do spania. Pies zwinął się na derce przy wejściu do chaty. Kot wymościł sobie posłanie na ciepłym zapiecku. Kura wlazła na belkę wiszącą u powały. Osioł postanowił wyjść na świeże powietrze.
- Dobranoc. Jutro z samego rana ruszamy do Bremen. - powiedział i z błogim wyrazem pyska zapadł w górę siana pod stodołą.
            Pierwsze promienie słońca zastały zwierzęta przewracające się na drugi bok. Drugie promienie słońca podgrzały powietrze i zwierzęta leniwie przeciągnęły się na posłaniach. Dopiero koło dziesiątej osioł jako pierwszy wyległ na światło dzienne. Wszedł do chaty i zaczął szukać resztek jedzenia. Dźwięk kopyt pobrzękujących na cynowych misach pobudził resztę towarzyszy.
- Wrzuciłby kot coś na ruszt! – kot zaprezentował pałąk chudego grzbietu nie pozostawiając wątpliwości co do tego, jakie ma priorytety.
Zanim śniadanie stanęło na stole, zanim wszyscy się najedli, zanim nieco ogarnęli chatę, było już popołudnie. Zapadła jednogłośna decyzja o pozostaniu do następnego dnia.
Następnego dnia okazało się, że w spiżarni jest zapas konserw mięsnych i chleba. Popas przedłużył się o kolejne dwa dni.
W sobotni wieczór kot wytrzasnął skądś buty i wybrał się na potańcówkę do wsi. Wrócił nad ranem w towarzystwie drobnej, rozchichotanej kotki. Oboje zniknęli na zapiecku. Pies odwrócił się dyskretnie. Kura odęła się na niestałego adoratora i wyszła na dwór. Pod stodołą siedział osioł wpatrzony w rozgwieżdżone niebo.
- Popatrz, Marilyn, to jest Kasjopeja. Tamto maleństwo to Plejady z gwiazdami drobnymi jak mąka krupczatka. A te duże, jasne gwiazdy to Orion. Jego pas przypomina mi dorodne ziarna pszenicy. – w ośle odezwały się wspomnienia.
Kura przycupnęła koło osła drżąc lekko od wieczornego chłodu. Wcale nie patrzyła na gwiazdy, a jej oczy jaśniały bardziej niż Syriusz.
- Ko, ko, ko, kocham pana, Maestro...   

wtorek, 28 lutego 2012

Grimmowie przewracają się w grobie

Zapisałam się na kurs pisania. Zadanie pierwsze - wybierz jakiś znany utwór i napisz go po swojemu zmieniając jeden fakt (np. co by było, gdyby Kopciuszek miał taki sam rozmiar buta jak jedna z sióstr?).
Na tapet wzięłam Muzykantów z Bremy.
No to jedziemy:


Wszystko zaczęło się w Harpstedt niedaleko hanzeatyckiego miasta Brema. Młynarz miał jednego pomocnika – osła. Odziedziczył go po ojcu razem z interesem. Osioł był już tak stary, że szczecina na jego grzbiecie całkiem się wytarła od derki, którą młynarz kładł na grzbiet zwierzęcia zanim objuczył go workami z mąką. Długie uszy czujnie strzygły na lewo i prawo niedosłysząc. Oczy osła już dawno osnuła delikatna mgła starości. Jedynym, co w ośle pozostało młode, był głos. Gdy osioł ryczał, sąsiadki młynarza biegły zbierać garnki z płotów. Od przenikliwego oślego kastratu zwykły pękać.
Pewnego dnia osioł doznał objawienia. Kto powiedział, że osioł urodził się jedynie do pracy we młynie? Z takim głosem można zrobić karierę nawet w radiu! Ta wizja tak poruszyła osła, że z kopyta ruszył w drogę do największego miasta, jakie znał: do Bremy. Czuł się jakby zaraz wchodził na antenę.
Po kilkuset metrach tempo „z kopyta” zamieniło się w tempo iście ośle. Wiek i młynarska rutyna dały o sobie znać. Osioł parł jednak na północny-wschód jak czołg, co krok zmieniając taktykę automotywacji. Dzień był wprost stworzony do spacerów. Słońce stało wysoko nad horyzontem. Po niebie goniły się nieliczne cirrusy. Skowronki na wyprzódki wyśpiewaływały swe trele znacząc teren. Osioł próbował wyciągnąć skowronkowe wysokie C. Nie mógł wyjść z zadziwienia widząc ptaki opadające jak kamienie w łany jęczmienia, gdy tylko wchodził w górne rejestry. Podśpiewując, kopyto za kopytem, doszedł do lasu.
Spocony grzbiet osła okrył cień. Osioł opuścił głowę i przymknął oczy wsłuchując się w głosy nowych ptaków i próbując ułożyć swój pierwszy utwór a capella.
- Auuuuu! – spod oślich kopyt rozległo się nagle przenikliwe wycie. Na poboczu, w plamie słońca, leżał pies myśliwski. Zmęczony odpoczywał wyciągając łapy na drogę.
- Ihooooo rety! Przepraszam najmocniej. Uraziłem pańską łapę?
- I to jak! – pies dmuchał ze zbolałą miną w nieco spłaszczone pazury.
- Jeszcze raz proszę o wybaczenie. Dlaczegóż pan jednak leżysz na drodze? Kopyta można sobie o pana połamać!
- Widzisz pan, życie jest pieskie. Niedowidzę. Niedosłyszę. Zęby mi się kolebią. Za zającem nie nadążam. Zanim lisa wyciągnę z nory, padam zziajany. Starość, panie, starość.
- Proszę mi uwierzyć, że na emeryturze można żyć inaczej. Nie tylko z jęzorem na brodzie za ptactwem się uganiać. Można kulturalnie. Można bez wysiłku. Można w poszanowaniu. Można w dostatku.
- Pan mi tu kitu nie wstawiaj! – zawarczał pies. Sierść stanęła mu na karku. – Coś pan, obwoźny sprzedawca, jakiś rep cholerny od OFE?
Osioł nie zrażał się ostrą ripostą psa. Między uszami zakiełkowała nagle pewna myśl i osioł aż zmarszczył się na mordzie szukając w głowie odpowiednich słów.
- Jestem właśnie w podróży. Udaję się do Bremy. Będę pracować w showbiznesie. Dzięki mojemu ośmiooktawowemu głosowi wybiję się ponad tłum przeciętnych piosenkarzyków. Jak słyszę, pan również dysponujesz potężnym organem. Co za szorstkość! Co za artystyczna chrypa! W pana głosie przebija się bluesowy ból istnienia! Jak zamknę oczy, widzę te pola bawełny w Luizjanie i słyszę skowyt psów pilnujących czarnych niewolników. Proszę uczynić mi ten zaszczyt i przyłączyć się do mnie. Jako duet przejdziemy do historii muzyki. Jakaż to będzie droga!
- Jaka droga? – zapytał pies zgubiwszy wątek. Ośla przemowa skołowała go nieco. Zagaił więc o jedyną rzecz, którą zapamiętał.
- Droga do Bremy, szanowny panie! Proszę mi mówić Maestro, nie bądźmy tacy sztywni. W naszym artystycznym gronie nie musimy. – osioł zamachnął się kopytem zarzucając niewidzialny biały szaliczek na szyję. Ruszył przed siebie ćwicząc dalej oktawy i nie oglądając się na psa. Rozumiało się samo przez się, że idą razem. W końcu pomysł osła był doskonały.
- Boniek jestem. – warknął pies w powietrze za oślim ogonem. Wstał, spojrzał w las nieco tęsknym wzrokiem, potem za osłem i westchnąwszy ruszył w ślad za nowym kolegą. Teraz już kolegą z zespołu.
Maestro i Boniek szli dalej. Maestro z głową do góry, szukając inspiracji w leśnym listowiu. Jego głos niósł się daleko po lesie budząc nawet żerujące nocą jeże. Boniek z nosem przy ziemi, charcząc i powarkując dla rozgrzewki. W pobliżu Klosterseelte ponad głos osła wybił się inny głos. Wysoki, rozpaczliwy, przepełniony żałością. Właścicielem głosu okazał się stary, wyliniały, bezzębny kocur. Oko osła błysnęło w przypływie geniuszu.
- Witam waćpana! – przywitał się Maestro szarmancko. – Cóż tak wybitna osobowość światowej sceny jazzowej robi na przydrożnym kamieniu?
- Miaaau...em ci ja młodość, miaaau...em ci ja myszy, teraz moją piosnkę tylko słoooonko słyyyyszyyyy! Miaaau...em ci ja kotki, mleko miaaau...em ci ja, teraz ni mam sierści, nawet zębów niii maaam! – odpowiedział wymijająco kot na nutę disco polo.
- Szanowny panie, serce się kraje, gdy się słyszy pana historię. Emeryci mają tak ogromny wkład w rozwój naszego społeczeństwa, a w ramach wdzięczności spycha się ich na margines, na jakieś przydrożne kamienie. To skandal! – wyżalał się osioł patrząc, jak w oczach kota budzi się błysk solidarności. – Zapraszam do naszego zespołu muzycznego. Jesteśmy z kolegą w drodze na szczyt kariery muzycznej. Ja jestem solistą, kolega śpiewa bluesa. Osiem oktaw, blues i jazz – czyż nie byłaby to fantastyczna konstelacja? Uszy bremeńskiego publikum tylko na to czekają, jestem więcej niż pewien.
- Ach, nie wiem, nie wiem... – kot krygował się liżąc łapę i wykonując nią zalotne ruchy w okolicy ucha. Widząc jednak, że jego kokieteria nie robi na ośle żadnego wrażenia, a na psie jeszcze mniejsze, zeskoczył z kamienia. – Na chrzcie dali mi co prawda Mruczek, ale wewnątrz artystyczna dusza łka. Mówcie mi Ray, OK?
To mówiąc kot wyciągnął spomiędzy fałd czarne okulary i wcisnął je na nos zawadiackim ruchem.

sobota, 25 lutego 2012

Jak rozmawiać z rodzicami o seksie

Milan stoi sobie w piżamce. Ręce ma po łokcie w spodniach.

Milan: O! Mój siusiak jest duży.
Rodzice pełna konsternacja.
Ja: Siusiaki tak mają. Raz są duże, raz małe. Jak twój siusiak też jest raz duży, raz mały, to wszystko w porządku.

Od dziś TE rozmowy będą tylko bardziej zaawansowane, jak mi się wydaje :)

sobota, 11 lutego 2012

Paluszki

Milan bawi się bateriami. Ustawia je jak domino. Układa jak podkłady kolejowe. Pakuje jak śledzie do pudełka. Kręci bączki. Ileż jednak można wymyśleć? Po jakichś 20 minutach Milan porzuca baterie i znika. Cały korytarz jest upstrzony "paluszkami".


Tata: Milan! Chodź no tutaj i posprzątaj!
Milan: Nie!
Tata: Chodź natychmiast i pozbieraj te baterie!
Milan: Nie!
Tata: Pozbieraj te baterie! Ty je porozrzucałeś i masz je pozbierać!
Milan: Nie!
Tata: Milan, jak nie pozbierasz tych baterii, to... (tutaj czai się jakaś Straszliwa Kara w stylu "nie będzie bajek na komputerze" albo "nie dostaniesz gumisiów")
Milan patrzy spod byka na ojca. Brwi zmarszczone, usta ściągnięte, nawet nie zbliżył się do korytarza. Nic nie mówi. Afera wisi w powietrzu. Zaraz stary byk i młody byczek skoczą sobie do oczu i będzie draka, która nic nie da.

Mama: Milan, posłuchaj. Zaraz obudzi się Inka i będziemy częściej chodzić przez ten korytarz. Jak te baterie będą tutaj tak leżeć, to ktoś może się poślizgnąć i wybić sobie zęby. To niebezpieczne. Pozbieraj proszę baterie do pudełka, żeby można było bezpiecznie chodzić po domu.
Milan zbiera baterie. Robi to nawet z entuzjazmem! W końcu bezpieczeństwo to ważna rzecz. Pojmuje to nawet trzylatek.

Niepojęte, ale działa.

środa, 8 lutego 2012

Jedziemy dziś z Milanem samochodem. Poduszka powietrzna obowiązkowo wyłączona i Milan jedzie obok mnie (w swoim foteliku). Między nami leży pudełeczko naszych samochodowych landrynek. Daję je Milanowi.
- Poczęstuj się. Mi też daj jednego. Czerwonego.
- Masz mama czerwonego. A ja chcę... grünowego!







Jedziemy dalej. Umówiliśmy się, że jemy po jednej landrynce. Widzę, że mały wciąga już trzecią łypiąc na mnie. Pewnie ma nadzieję, że nie widzę.
- Milan, ile zjadłeś?
- Fünf.
- A ile miałeś zjeść? Umawialiśmy się na jednego! DAWAJ TU NATYCHMIAST TE CZTERY CUKIERKI! - grożę małemu na żarty i macham ręką koło jego buzi udając, że chcę mu wyciągać cukierki z gardła.
- Nie, nie, nie! - Milan krzyczy przez perlisty śmiech.
- Jak natychmiast nie wyplujesz cukierków, to poczekam aż wypadną z drugiej strony! - zmieniam strategię.
- Nie wypadną. - mówi Milan rezolutnie, ale niepewnym głosem.
- Jak nie wypadną? A co wypadnie?
- Kupa wypadnie. Zielona kupa. I czerwona kupa.

Ze śmiechu prawie umarłam, wypadłam z papci i posikałam się jednocześnie.


niedziela, 5 lutego 2012

N-ty raz Cars

Milan wałkuje Cars 1. Codziennie od 1,5 miesiąca. Na początku oglądał cały film. Bezrefleksyjnie. Potem extrasy. Teraz już wybiera poszczególne sceny. Chwilowo przeżywa moment, w którym Mack gubi McQueena. Siedzi wyprostowany na kanapie, nogi dyndają mu w powietrzu i całym organizmem jest w filmie. Po filmie odgrywa czasami sceny. Albo sam jest McQueenem, albo typuje jeden ze 100 podobnych samochodzików ze swojej kolekcji. I jazda! A to Mack gubi McQueena, a to Chick powoduje wypadek, a to Złomek jedzie do tyłu itd.




Zafascynowała go na początku szybkość. Milan jest szybciochem w natury, więc szaleńcze wyścigi, pościgi i auta trafiają dokładnie w jego temperament. Potem zaczęła do niego docierać akcja, kolejność zdarzeń. Teraz skupia się na poszczególnych scenach. Odezwał się we mnie mentor i postanowiłam przerobić z Milanem co nie co. Wartości. Ściganie się nie fair. Wyścig zgodny z regułami fair play. Przyjaźń. Waga obietnicy. Wartość pomagania. Szybki McQueen, sepleniący Złomek, burkliwy Doc, chamski Chick są postaciami tak wyrazistymi, że nawet trzylatek rozumie przesłanie filmu.
Przerabiamy, rzecz jasna, także podstawy bezpieczeństwa na drodze (które zresztą Milan już zna). Światła drogowe, dostosowanie prędkości, niebezpieczeństwo jazdy "na śpiocha" itd.
Super, że można dziecku zapodać coś łobuzerskiego, fajnego, prostego, nienachalnego a jednocześnie tak pozytywnego w przesłaniu.

Poza tym, trochę wstyd się przyznać, ale ja sama też się niejeden raz wzruszyłam. Autentycznie. Do zawilgocenia oczu. Zawsze trafia mnie na jednej scenie: jak McQueen ściga się w finale i odkrywa, że wiara z Radiator Springs przyjechała mu pomóc, trybuny szaleją na widok legendarnego Doca Hudsona. Nie wiem, dlaczego akurat ten moment trafia na wrażliwą strunę. Nie wiem nawet, dlaczego ta struna jest tak wrażliwa. Ale w sumie cieszę się z tego, że potrafię się jeszcze wzruszyć na bajce.