O mnie

Moje zdjęcie
TimeMashinka to wehikuł czasu. Czasu dzieciństwa. Przewozi dzieci mądrze i śmiesznie przez drogę pełną zakrętów i dziur. Wehikuł czasu ma tylko jednego kierowcę i tylko jednego bohatera - Dziecko.

piątek, 4 lutego 2011

Po przerwie

Milan po raz pierwszy zachorował tak, że musiał posiedzieć kilka dni w domu. Z jednej strony masakra, bo gorączkował, kaszlał, smarkał i nie chciał jeść tabletek. Z drugiej strony masakra, bo nie jadł, marudził i nic mu się nie podobało. Po każdym dniu miałam wrażenie, że mój mózg się zresetował. Nie byłam w stanie nie tylko myśleć o bajkach, ale w ogóle myśleć. A przecież to było tylko kilka dni!

Z tymi tabletkami to była cała historia. Faktycznie są gorzkie jak nieszczęście. Milan kategorycznie odmówił ich przyjmowania. Próbowałam wszelkich sposobów: wmieszania w serek (udało się tylko raz, potem się zorientował), rozpuszczenia w soku (nadal było gorzkie i ewidentnie pływało), oczywiście tłumaczenia racjonalnego "na dorosłego". I nic. Przed samym snem wymyśliliśmy z Christianem taką bajeczkę: tata też jest chory i musi brać tabletki i syropki. Nalałam chłopakom "po kieliszku", rozpuściłam Milanowi tabletkę i panowie stuknęli się ceremonialnie i wychylili razem kieliszki. Obaj się skrzywili, przytulili i poszli czytać książeczki. Ufff...
Taki sam manewr zadziałał, jak Milan nie chciał spać. Wzięłam jego misia i miś powiedział "Jestem chory i bardzo zmęczony. W dodatku jest mi zimno, bo mam gorączkę. Przykryjmy się kocykiem, będzie nam ciepło. Chodź, położymy się na poduszce. Ty tutaj, a ja tutaj." I miś potuptał po kocyk i nakrył Milana i siebie po same głowy. Milan posłuchał! Nie czuł się sam, wiedział, że miś czuje się tak samo jak on i że ma na to radę. Fajnie jest tak rozbudzać wyobraźnię dwulatka włączając go w takie "bajeczki live".

Kiedyś, dawno temu, zamarzyło mi się, żeby pisać bajki. Ale po pierwsze, takie bajki, które pomagają i bawią. Po drugie takie, w których dziecko zobaczy siebie. Wpadła mi do ręki bardzo mądra lektura na ten temat - książki o bajkoterapii Marii Molickiej. Przeczytałam dużo o dziecięcych lękach. Nie wiedziałam, że na drodze przez dzieciństwo czai się aż tyle strachów! Gdzie są te legendy o szczęśliwym dzieciństwie? Najpierw pierwotny lęk przed byciem opuszczonym przez mamę, potem lęki - psikusy własnej wyobraźni (potwory pod łóżkiem i spółka), następnie lęk o własny wizerunek (np. lęk przed byciem zawstydzonym).
Przeczytałam o tym wszystkim w mądrych słowach psychologa i złapałam się za głowę. Potem zagłębiłam się we wspomnieniach...

Pamiętam scenę, jedną jedyną, jak mama tak bardzo pokłóciła się z tatą, że wyrzuciła jego rzeczy z szafy i kazała mu się wyprowadzać. Nie pamiętam powodu. Nic dalej się nie wydarzyło. A jednak pamiętam ten strach, że tata może zniknąć.

Pamiętam bajkę o duszku, który mieszkał na strychu. Nazywał się Ruprecht. Oglądałam ją z zapartym tchem i wytrzeszczonymi oczami. Bałam się jak licho. Siedziałam jednak od początku do końca. Potem nie mogłam spać. Wstawałam w nocy i gadałam przez sen.

Pamiętam też takie zdarzenie, jak mama wysłała mnie po coś do znajomych mieszkających kilka bloków dalej. Poszłam, zapukałam i otworzył mi pan Stasiu w szlafroku sięgającym kolan. Mój tata miał długi szlafrok, więc powiedziałam w domu, że pan Stasiu był w przykrótkiej podomce. Gdy spotkaliśmy się z tymi znajomymi, mama oczywiście wszystko wygadała. Oblałam się purpurą i pamiętam ten wstyd do dziś.

Pamiętam też mój pierwszy dzień w przedszkolu. Nie bałam się tego, że mama po mnie nie przyjdzie, a w każdym razie tego nie pamiętam. Pamiętam za to szaro-burą sukienkę, w którą mama mnie przyodziała. Nie cierpiałam jej szczerze i protestowałam z całych sił. Ale kto w tamtych czasach pytał dziecko o zdanie? Sukienka została ubrana bez gadania i do widzenia. Czułam się jak półtora nieszczęścia. Miałam wrażenie, że wszystkie dzieci gapią się na moją sukienkę w kolorze szmaty do podłogi. Było mi wstyd i na nikogo nie patrzyłam. Dzieci tańczyły akurat w parach. Podszedł do mnie blondynek Marcin i wziął za ręce. Nadal czułam się jak kotlet na patelni, ale teraz przynajmniej ruszający się kotlet. Jestem wdzięczna Marcinowi do dziś, że pomógł mi rozproszyć stres i skierować uwagę na coś innego. 

We wszystkich trzech sytuacjach miałam kilka lat, a żywe wspomnienie stresu pozostało gdzieś w ciele. Pamiętam nie tyle wydarzenie, ile to, co mnie przestraszyło i uczucie lęku.
Szkoda, że nikt mi wtedy nie opowiedział żadnej mądrej bajki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz