O mnie

Moje zdjęcie
TimeMashinka to wehikuł czasu. Czasu dzieciństwa. Przewozi dzieci mądrze i śmiesznie przez drogę pełną zakrętów i dziur. Wehikuł czasu ma tylko jednego kierowcę i tylko jednego bohatera - Dziecko.

sobota, 10 grudnia 2011

Dorastanie do roli

Czasem mówi się gładko "dorosłaś / nie dorosłaś do roli matki". Kiedyś czytałam ten zwrot tak jakby rozumiał się sam przez się. Rola matki była tak niepodzielna jak złotówka w jednej monecie.
Dziś sama jestem mamą. Mam swoją mamę. Moja mama ma swoją mamę. I każda z nas - mam - jest inna. Rolę dyktują nam dzieci. Malutki reżyser potrzebuje karmicielki, właścicielki ciepłych ramion i ostoi w razie "W". Trochę większy reżyser wymaga czytania bajek, udziału w zabawie i tłumaczenia "co to jest" i "dlaczego". Potem przyjdzie pewnie moment na bycie czasem dalej, czasem bliżej, zwiększanie kredytu zaufania, radzenie sobie raz z bankrutem, innym razem wypłacanie odsetek... Nadejdzie też taki dzień, kiedy trzeba będzie pozwolić dziecku odejść. Przecinanie pępowiny jest bardziej bolesne dla matki niż dla dziecka. Dzieci są na to gotowe. Matki przeważnie nie - i nigdy nie będą.
W ten sposób pewnego dnia spotykamy się my-dorosłe dzieci i my-dorosłe matki. I czasem zapada taka niezręczna cisza... Jak tu poradzić sobie z dwiema rolami na raz? Jak rozmawiać na trudne tematy jak dwoje dorosłych ludzi, nie wbijając się znów w za ciasne spodnie matki czy dziecka? Jak zachować dystans i bliskość jednocześnie?

W ten sposób wykreślam niepodzielność roli matki z mojej świadomości. Ta rola nigdy się nie kończy na jednym scenopisie. Trzeba się jej uczyć całe życie. Trzeba do niej dorastać cały czas od nowa. Patrząc na mojego trzylatka mam w dodatku wrażenie, że życie dziecka składa się z samych faz buntu. Bunt dwulatka, trzylatka, sześciolatka, burza hormonalna nastolatka (a więc kontestacja wszystkiego, co się rusza), poszukiwanie samodzielności studenta, potem rycząca czterdziestka, kryzys wieku średniego... Przychodzi do ciebie twoje dziecko zawiązane w swoich buntach na supeł i czegoś od ciebie oczekuje. Za każdym razem czegoś innego. Czapki z głów przed mamą, która zawsze wie, który scenopis wyciągnąć.

wtorek, 29 listopada 2011

Bezzębny joker

Urodziło nam się bezobsługowe dziecko. Tak nam się wydawało na początku. Jadło, spało, jadło, spało... Przewijaliśmy je z własnej inicjatywy. Gdyby nie nasze widzimisię, że dziecko musi nosić świeżą pieluszkę, Ince nie przeszkadzałaby nawet tygodniowa "bielizna".

Pewnego razu dziecko zaczęło otwierać oczy przytomniej niż zwykle i koncentrować się na mojej twarzy. Zrobiło mi się nieswojo. Nie lubię, jak ktoś się na mnie gapi. Wydaje mi się wtedy, że mam kawałek natki pietruszki między zębami. Pomyślałam, że może to przez przypadek. Przesunęłam twarz w lewo. Oczy dziecka przesunęły się w lewo. Przesunęłam twarz w prawo. Oczy dziecka przesunęły się w prawo.
Nasze manewry trwały dni kilka. Dziecko nabrało wprawy w zabawie w berka. Pewnego dnia przesunęło oczy w pogoni za moją twarzą i powiedziało "y". Konsternacja. Co dziecko ma na myśli? "Y" padło jeszcze kilka razy i nic więcej się nie wydarzyło. Uznałam więc, że jest to kolejny poziom gry i zaczęliśmy wymieniać samogłoski jak karty w grze w wojnę. "Y" dziecka służyło za jokera i brało wszystkie karty.
Kolejnym poziomem trudności w naszej grze była wymiana min. Zaczęliśmy od uśmiechów. Potem dołączyły dąsy, smutasy, zadziwki, szokencje, gryzacze, gargulce, ojojce i wiele innych. Gra zrobiła się bardzo skomplikowana. Bardziej niż gry z reklam w TV, w których trzeba się ruszać, żeby ludzik na ekranie zechciał grać w tenisa albo tańczyć. W naszej grze trzeba było się ruszać, mówić i stroić miny jednocześnie. Bez gwarancji, że efekt po drugiej stronie będzie zgodny z oczekiwanym. Inka cały czas była górą.

Pewnego razu złapałam stópki Inki w dłonie i zaczęłam delikatnie głaskać. Na twarz dziecka wypłynął niepohamowany, błogi uśmiech. Uśmiech nie znikał tak długo, jak długo masowałam maleńkie stópki. Zaczęłam mówić dziecku o tym, jak fajnie się z nim guga i gargoli. Jak bardzo wszyscy je kochają. Jak delikatnie brat Milan głaszcze maleńką główkę. Jak cudnie będzie się przejść razem na spacer. Jak niedługo dziecko wyskoczy z wózka i pobiegnie na własnych nogach na plac zabaw. Jak bardzo cała rodzina czeka na pierwsze spotkanie. Jak daleko pojedziemy, żeby dziecko mogło się nacieszyć świętami po polsku. Jak wiele frajdy czeka nas podczas podróży.
Dziecko zapatrzyło się w twarz opowiadacza i słuchało, słuchało, słuchało...

czwartek, 24 listopada 2011

Pozdrowienia z S-Bahna

Od kilku tygodni na myśl o tym miejscu wywoływała popłoch w pomysłach na pierwsze wersy i las palców w górę. "Mnie wybierz! Mnie opisz! O mnie pamiętaj!" Teraz, gdy siedzę sobie przed otwartym okienkiem bloga i mam coś napisać, zapanowała taka dziwna cisza...
Halo, halo, jest tam kto? Raz, dwa, raz, dwa, próba mikrofonu!

Ostatni wpis pochodzi z czerwca. Zdjęcie Milana na zjeżdżalni wydaje się prastare. Dziś jest to już prawie panicz Milan! Oj, muszę choćby w kilku punktach podsumować ostatnie kilka miesięcy:
- w lipcu zmieniliśmy miejsce gniazdowania. Teraz piszę z Monachium.
- w sierpniu tata Milana poszedł do nowej pracy, a Milan, jego mama i pokaźny brzuszek mamy zaczęli się na nowo poznawać. W efekcie ponad miesięcznej (trudnej) współpracy zadzierzgnęliśmy niezwykłe więzy przyjaźni :) Czy ktoś próbował zaprzyjaźnić się z dwuipółlatkiem? Powodzenia!
- we wrześniu Milan poszedł do nowego przedszkola. Okazało się, że wcale nie jest asocjalnym typkiem o co zaczęłam go już podejrzewać.
- we wrześniu przyjechała do nas ciocia Madzia. Doglądała nas pilnie i serdecznie. Będąc brzuchem na dwóch spuchniętych nogach niewiele mogłam już zdziałać wokół Milana-latawca (to rodzaj męski latawicy, nie odwrotnie).
- 24 września przyszła na świat Inka.
- przez cały październik poznawaliśmy się we czworo i ustalaliśmy nowy porządek w stadzie. Inka okazała się egzemplarzem łatwym w obsłudze. Jadła, spała, cierpliwie znosiła przewijanie. Potem zaczęła się uśmiechać i "gugać". Ku naszemy ogromnemu rozrzewnieniu. Milan awansował na stanowisko Starszego Brata. Poznał smak zazdrości o "jego dzidzię".
- 10 listopada Milan skończył 3 lata. Zaczął o sobie mówić "duży chłopiec". Zamienił swój mały, puchaty kocyk na dorosłą kołdrę. Kocyk pożyczył Ince. Zapewniłam go, że jak tylko będzie go potrzebował, może go wziąć, bo to zawsze będzie jego kocyk. Ech, dyplomacja...

Po drodze wydarzyło się wiele historii wartych kronik rodzinnych. Jedną z nich opowiedziała moja mama. Milan spędził u dziadków czas potrzebny nam na przeprowadzkę całego domostwa. Już wiemy, jak smakuje tęsknota za dzieckiem i powitanie po rozłące.

(Gwoli wstępu: u dziadków Milan poznał nowe zwierzęta - mrówki. Stały się hitem wakacji w Grudziądzu. Mrówka to, mrówka tamto. Przebierając paluszkami udawał mrówki. Mieliśmy mrówki dosłownie w całym domu :)
Pięknego lipcowego popołudnia Milan poszedł z dziadkami na nadwiślańskie błonia. Letnie słońce, ciepło, piach i trawa nad brzegiem rzeki, noga za nogą to z babcią, to z dziadkiem... Koń by się zmęczył, a co dopiero dwuipółlatek. Milan stanął więc przed babcią, wyciągnął łapki w górę i zakomenderował "Do góry! Do góry!" Babcia nie w ciemię bita. Nosić 13 kilo to żadna frajda. Próbuje więc przemówić do rozsądku Milana: "Miluś, babcia nie weźmie cię do góry. Każdy chodzi na swoich nóżkach, Miluś też. No pokaż, gdzie masz nóżki?" Miluś sprawdza obecność stópek i odpowiada: "Mrówki zjadły!"

Inna historia może służyć na otwarcie rozdziału życia w Monachium.
(Sierpień i wrzesień były wyjątkowo gorące. W weekendy jeździliśmy nad cudne jezioro w Karsfeld. Milan łapczywym wzrokiem gonił za kaczkami, piłkami, grillami i dmuchanymi dziwami. W pamięci utkwił mu szczególnie dmuchany materac i ręczna pompka...)
Milan wchodzi do kuchni ciągnąc za sobą żółty kocyk. Siada na nim i udaje, że pompuje wydając dźwięki "włyt, włyt, włyt...".
Mama: Co robisz?
Milan: Zapompuję ci kocyk.
Chcę zrobić dobry żart, przykładam więc rękę do pleców Milana i też robię "włyt, włyt, włyt...".
Milan (wyrywa się dziko): "Nie tak! Nie pomp Milana, pomp tylko kocyk!"

(Niezaprzeczalną miłością Milana w Monachium stała się komunikacja miejska. S-Bahn, U-Bahn, Strassenbahn (czyli po poznańsku bimba) i autobusy poznaje po emblematach. Podczas podróży po mieście toczymy ciekawe rozmowy...)
Jedziemy z Milanem S-Bahnem. Za oknami przewijają się miejskie krajobrazy przeplatane egipskimi ciemnościami tuneli. Milan stroi śmieszne miny do własnych myśli. Jedna mina przypomina mi kota.
Mama: Milan, jak robi kotek? (oczekuję, oczywiście, "miau")
Milan: A jak robi bałwanek Krecika?
Mama: Nie wiem. Powiedz, jak robi bałwanek Krecika?
Milan (jednostajnie, na jednym tonie): Hi hi hi.




Do bycia dorosłym należy niezaprzeczalnie dorosłe używanie toalety.


Ciocia Madzia i Inka - dream team.

środa, 8 czerwca 2011

KAMIENIE MIL(AN)OWE - MILAN I MĘSKIE SIKANIE

Postanowiłam zacząć nowy wątek. Bajki Milanowe. Kamienie milowe. Z mojego dzieciństwa istnieją historie o Agusi, co koty pod autami w białych rajstopkach ganiała. O żarłocznej Agnieszce, co chudej siostrze ledwo oblizanego banana ukradła. O Agusi, co z dziadkiem Bronkiem wiejskie jedzenie jadła: jajecznicę na móżdżku, kartofle z parnika, świński ogonek. O Agusi, Madzi i podpiwku. O Agusi i zajączku w czerwonym wiaderku. Przekazywane ustnie z roku na rok stają się bogatsze w szczegóły, zapachy, smaki, kolory. Tak działa pamięć ludzi starszych: przenosi tęczę do przeszłości, a teraźniejszość zasłania mgłą zapomnienia.
Chciałabym podarować Milanowi pewnego dnia zbiór historyjek o nim samym. O krokach siedmiomilowych, które zrobił w swoim rozwoju, tak niespodziewanie i lekko, jakby robił to codziennie. Jak będę żwawą staruszką, sama chętnie usiądę nad takimi opowiastkami. Będę zawstydzać nimi Milana, jak przyjedzie przedstawić nam swoją nową dziewczynę :)

MILAN I MĘSKIE SIKANIE

Była piękna majowa niedziela 2011r.. Jedna z pierwszych niedziel Milana bez pieluszki. Zarazem jedna z wielu niedziel poza domem. Nie robiliśmy nic wzniosłego. Ot, rodzinny spacer po Poznaniu, po Starym Rynku. Było ganianie gołębi. Było gapienie się na ludzi. Było żebranie o balona. Były fenomenalne lody w kulkach – Milanowe truskawkowe. Pełna wolność i spokój.
Wieczór już się zbliżał, więc ruszyliśmy w stronę auta. Na ul. Dominikańskiej Milan powiedział niespodziewanie „Ja chcę siku”. Zbaranieliśmy. Zero toalety, zero pieluszki, zero nocnika. Szybko postanowiliśmy wprowadzić Milana na wyższy stopień moczowego wtajemniczenia: sikanie na stojąco. Podjął się tego tata Christian, naturalnie. Co może wiedzieć kobieta na ten temat? Ja nie wiem nic.
Ciach, spodnie ściągnięte, ciach, majteczki wokół kostek i... no i co dalej? Tata trzyma, komenderuje, ale malutkie mięśnie nie chcą jeszcze spinać się na komendę właściciela. W efekcie mamy osikany kawałek murka, pół spodni i skarpety.
Milan lubi sikanie na murek - pełen sukces :)



piątek, 3 czerwca 2011

Czewony Namiot

Głosy kobiet. Pod tym hasłem spotkałyśmy się wczoraj w Sztuka Puka z Beatą. Beata oprócz zacięcia do opowiadania magicznych historii dzieciakom fascynuje się kobiecymi motywami w opowieściach z różnych kultur. A że dwie koleżanki właśnie wyjeżdżają na fantastyczne misje wolontariackie (jedna do Ghany wykuwać lokalne liderki, druga do Gwatemali pomagać kobietom rozkręcać ich babską spółdzielnię rękodzieła), Beata przyjechała, żeby otworzyć im (i nam) oczy na kobiecą wspólnotę odbitą w opowieściach jak w lustrze.

I tutaj mam kłopot. Z jednej strony głowa wchłonęła porcję wiedzy i mówi mi, że wspólnota kobiet to coś pradawnego, naturalnego, mocnego jak wiązanie aromatyczne w pierścieniu węglowodorowym. Z drugiej strony moje ciało i dusza mają tak skąpe (i momentami przykre) doświadczenia z tym związane, że nie chcą się na to otworzyć.

Z jednej strony mam naszą polską kulturę, nowobogacką, rozpędzoną wielkomiejsko i „yuppiszonowsko”. Każdy jest molekułą. Każda rodzina zaczyna się na rodzicach i kończy na dzieciach. Babcie i dziadkowie są co najwyżej opiekunami wnuków i dawcami nowych bucików, samochodzików i polis posagowych. Zniknęła „samopomoc babska” rozumiana jako wielopokoleniowy krąg zapewniający kontinuum kobiecym mądrościom. Ja sama pewnie z tysiąc razy wyśmiałam „babcine mądrości”. Jasne, niektóre są czystymi przesądami (jak o mieszaniu ciasta w jedną stronę, żeby się udało). Być może jednak niektóre są prawdziwe jak życie. Np. to, żeby „mężczyźnie nigdy całego przyrodzenia nie pokazywać”. Ja się z tego śmiałam, a tutaj w tradycji afrykańskiej znalazła się przepiękna historia o tym, jak to mężczyzna-hiena chce skrzywdzić dziewczynę. Dziewczyna przeżywa tylko dlatego, że zachowuje część wiedzy o sobie samej w sekrecie przed mężczyzną. On nie jest w stanie dosięgnąć jej i zranić, bo nie może jej przeniknąć. Aktualne? Jak bardzo!
Mamy w naszej polskiej (a może ogólnie słowiańskiej?) kulturze babskie tematy tabu jak miesiączkę, inicjację seksualną czy małżeński erotyzm. I mamy nowoczesne remedium: pisma typu „Girl” i erotyzm pozamałżeński :) Ręka do góry, jeśli Twoja mama / babcia opowiedziały Ci pięknie o kobiecej krwi zanim stałaś się kobietą, jeśli przeprowadziły się przez te pierwsze, zaskakujące doświadczenie w taki sposób, że poczułaś się wyjątkowo. Ja mam z tych momentów wspomnienia wyjątkowe, fakt. Wyjątkowo upokarzające, odhumanizowujące i pozbawiające kobiecości. Do tej pory nie chcę o tym wspominać. Tak samo jest z pozostałymi tabu. Każda dziewczynka a potem kobieta uczy się tego sama, metodą prób i błędów. Tak jakby odkrywała Amerykę i nikt inny przed nią tego nie doświadczał. Tak jakby kwestia inicjacji seksualnej objawiała się światu np. 21 maja 2011, kiedy to nastoletnia Ania idzie z poznanym miesiąc wcześniej chłopakiem do łóżka. Nie bardzo wie, dlaczego, po co, co się z nią działo, co z tym zrobić, ale z kim ma się tym podzielić?
W sukurs naszej niewiedzy idzie medycyna i psychologia. Nasz świat seksualności, doświadczeń porodowych i macierzyńskich jest naszpikowany medycznymi określeniami. Wiemy, co się chemicznie, biologicznie, fizycznie dzieje z naszym ciałem. Reakcje naszego wnętrza skatalogowała psychologia. Nagle ten świat stał się i znany, i oddzielony od nas zarazem. Zniknęła gdzieś magia przeżywania go indywidualnie, dla siebie. W medycynie nie ma wiele miejsca na tak nienamacalne i nieuleczalne przypadłości jak „radość”. Przez poporodowe smutki pomoże Ci przejść lekarz przepisując Ci antydepresanty, a nie druga kobieta, która sama jest matką i rozumie Cię najlepiej na świecie. Dzięki medycynie poznajemy siebie i potrafimy się wsadzić w ramki określeń „introwertyczny, ze skłonnościami do depresji, uzdolniony muzycznie, genetycznie obciążony alergią”, ale tu i teraz nie mamy kontaktu z własnym wnętrzem.

Po drugiej stronie Księżyca stoi świat, do którego wybierają się dziewczyny. Analfabetyczny, niezepsuty, tradycyjny świat kobiecych wspólnot. Indianki czy Afrykanki stają się kobietami, matkami, żonami, babkami dzięki innym kobietom, które pokazują im meandry całego procesu i są z nimi w ważnych chwilach. Siła kobiecości tkwi w tym, co natura uczyniła niedostępnym dla mężczyzn. Moc kobiecego kręgu podsycana jest pieczołowicie, niczym ogień przez Westalki. Żeby być kobietą, potrzebna jest siła. W każdej kulturze, ponieważ niezależnie od półkuli ziemskiej każda z nas staje się kobietą, matką, żoną. Ale też tylko my, kobiety, mamy moc odradzania się. W kulturach, które my nazywamy mniej cywilizowanymi, kobiety potrafią czerpać garściami ze wspólnotowej mocy. Mają swoje kobiece miejsca, okazje, spotkania, opowieści. Tego im zazdroszczę, bo czuję, że nie znalazłam jeszcze klamki od drzwi prowadzących do tego tajemnego pokoju. Może wygląda to inaczej? Może to ja krążę po pokoju, zamknięta w czterech ścianach własnych ograniczeń i nie znalazłam jeszcze wyjścia na świat? Świat, w którym czekają kobiety, spragnione bliskości drugiej kobiety, gotowe podzielić się swoją siłą? Świat, w którego centrum stoi Czerwony Namiot? 


 Beata Frankowska, Grupa Studnia O.

środa, 1 czerwca 2011

Dniodzieckowo

Wczoraj był Światowy Dzień bez Papierosa. Dziś był Międzynarodowy Dzień Dziecka. Przypadkowe sąsiedztwo? Cóż. Jak wspomnę moje pierwsze (i ostatnie) w życiu doświadczenie z papierosami, to miałam wtedy jakieś 5 lat. Wysysałam smak papierosowy z niedopalonych filtrów na popielniczce rodziców. Mama mnie przyłapała. One wiedzą wszystko - kiedyś tego nie rozumiałam, ale teraz wiem, że zbrodni doskonałej człowiek uczy się powoli. Posadziła mnie na stołku w kuchni, zapaliła całego papierosa i podała. Kazała się zaciągnąć. Ja się zaciągnęłam pełną piersią, nie obciążoną w końcu poczuciem winy z powodu robienia czegoś nielegalnego. I wtedy zaczęła się akcja: kaszel, łzy w oczach, dym w uszach, brak powietrza, drapanie, swędzenie, duszenie... Odtąd nawet nie przemknęło mi przez głowę, żeby zapalić. Ani razu aż do dziś czyli przez prawie 30 lat.

Jak obchodzić Dzień Dziecka w dzisiejszych czasach? Dzień codzienny przeciętnego małolata jest i tak atrakcyjny, w porównaniu z tym, co mieli jego rodzice wyrośli na pożywce socjalistycznej siermiężności. Przeciętny małolat chodzi do żłobka-przedszkola, ma zapewnione atrakcje w stylu rytmiki, plastyki, angielskiego, ogródek z zabawkami i zjeżdżalniami, obiadek z zieleniną i deserkiem, salę zabaw z plastikiem z całego świata, kolorowy nocnik, niemalże własną ciocię-opiekunkę.
Czym tu jeszcze zaskoczyć dzieciaki?

W dzisiejszych Wiadomościach podali, że wg dzieci chcą one więcej naszego czasu i naszej uwagi. No tak, na taką non-commerce wadomość dziś tylko wszyscy czekali. Nie wypadało powiedzieć, że dzieci chcą więcej słodyczy. Mój osesek na przykład by chciał. Zasłodziłby się chwilowo na śmierć. Z tą rodzicielską większą uwagą u dzieci jest jak z zieleniną: kwestia przyzwyczajenia. Na początku, wbrew pozorom, wcale nie byliby zadowoleni. Rodzice pouczają, temperują, w lewo albo w prawo, wolniej, nie teraz, sprzątnij itp. No i jak tu rozmawiać z dzieckiem, skoro między sobą komunikujemy się monosylabami albo równolegle? Myślę więc, że problem leży głębiej. Nie do końca jest tak, że jesteśmy mega-zapracowani i w niedoczasie. My nie mamy co dać dzieciom, więc budujemy atrapy dorosłych światów pełnych zajęć obowiązkowych i potrzeb. Brak kasy i konieczność pracy łatwo uzasadnić racjonalnie. W tym jesteśmy świetni. Brak umiejętności rozmowy z dzieckiem - trochę kosmitą, jeśli chodzi o myślenie, czucie, reagowanie - cóż. Nie wygląda to dobrze w CV.

W czasach, gdy rodzice mieli dużo czasu i dużo do powiedzenia w kwestii świata swoich dzieci (lata Gierkowskie), Dzień Dziecka był jednak dniem zwycięstwa materializmu. Do dziś pamiętam jeden z prezentów: kredki 36-kolorowe znalezione pod poduszką. Potem już nic tak bardzo nie smakowało.

środa, 25 maja 2011

Kupa - happy end

No to mamy w domu małego chłopca. Sama nie wierzę, że to się stało tak szybko . Jeszcze dwa tygodnie temu biegałam z pieluszkami i za pieluszkami, a dziś poklepuję śliczne dziecięce pośladeczki odziane tylko w majtusie i spodenki (ze względu na mikry rozmiar owych pozwalam sobie na infantylne zdrobnienia).
Zaczęło się od chodzenia siku wtedy, jak chciał Jaśko, serdeczny przyjaciel Milana. Jaśko sikał - sikał też Milan. Jak Cygan, co dla towarzystwa dał się powiesić. Zaczęliśmy nagradzać każde siku do nocnika. Zaczął się szał, a potem cwaniakowanie. Milan potrafił co 5 minut lecieć na nocnik z 5 kropelkami, żeby zaraz potem, z majtkami wokół kostek, lecieć do kuchni po "naglode": groszki z czekolady, sezamka, kostkę czekoladki i takie tam. Potem my staliśmy się cwani i dawaliśmy pół nagrody albo wcale. Ale Milan też się zmądrzył i zaczął wybrzydzać: nie groszki tylko Mambę, nie sezamka tylko Rafaello.

Sytuacja przejściowa była taka: w żłobku bezawaryjnie, w domu różnie. Z tendencją ku lepszemu. Aż pewnego dnia zero wpadki i radość wieczorem. Tak się zaczęło wołanie "Mamo, ja chcę siku".

Pewnego dnia Milan usiadł na nocnik w wiadomym celu. Dałam mu do zabawy jakieś autko, on się zagapił mędzy "wrrrrr" i "ziuuuuuu" i tak przez przypadek zrobił kupę. Zdeprymowało go to jakoś i zaskoczyło. Jak dostał sutą nagrodę, to od razu polubił robienie kupy na nocnik. Historia z dzieleniem na raty powtórzyła się, ale byliśmy na to już przygotowani.

Wtedy znowu poszukał swojej bajki o kupie. Dziwne, ale oglądał ją z innym wyrazem twarzy, z jakąś radością nie podszytą podejrzeniem. Przewracał śmiało i koncentrował się na całkiem innych obrazkach niż kiedyś - właśnie na tych, na których bohater robi kupę na nocnik albo leci wyrzucić kupę do kibelka i spuścić wodę. 

W niedzielę chłopaki pojechali do marketu budowlanego. W promocji były dziecięce deseczki na sedes (takie nakładki służące temu, aby dziecięca mini-pupa nie wpadała do toalety). Już wieczorem Milan zaprzyjaźnił się z Kubusiem Puchatkiem naklejonym na deseczkę. Nocnik poszedł do kąta.

I tak "Mamo, tato, ja chcę siku / kupę" stało się jednym z najczęściej słyszanych w naszym domu zdań. Zaraz po "Masz auto, jedziemy!". Jak patrzę na moje dziecko, które przed chwilą było pakietem wręczonym mi w szpitalu z całym dobrodziejstwem pomarszczenia na buzi, to nie dowierzam. Tyle "majlstounów" (czyli kamieni milowych) już za nami. Tak szybko?
Fajnie, choć przyznam, że łza się w oku kręci.


wtorek, 24 maja 2011

Fotki z bajania

Nareszcie mam fotki :)
Nie gadam więc dłużej tylko umieszczam je ku własnej uciesze.

P.S. 24. tydzień. Przypominam słonicę w namiocie... Za 16 tygodni chyba nie będę się już mieścić w drzwiach. RATUNKU!




czwartek, 12 maja 2011

Mała Baba-Aga na scenie

Jakoś nie mogę się doczekać zdjęć, żeby je tu wkleić, więc najpierw napiszę "na sucho", a jak będę mieć zdjęcia, do je dokleję.

Jestem po premierowym wystąpieniu w roli opowiadacza. Tadaaaaam! :)
Miało to miejsce w ostatnią niedzielę i cały czas mnie trzyma. Normalnie jak plaster antykoncepcyjny. Raz naklejasz i przez miesiąc coś tam ci się uwalnia do krwi. W moim przypadku adrenalina i uśmiech :)
Postanowiłyśmy z Magdą Sambor (o niej później, bo warto) dać dzieciakom 5-7-letnim próbkę tego, co zebrali bracia Grimm. Magda wzięła na siebie najtrudniejszą część - początek. Wyciągnęła fantastyczne mapy Polski i Niemiec i zaczęła dzieciakom pokazywać, gdzie my jesteśmy, gdzie się toczy akcja naszych bajek, jakie jeszcze bajki są w Polsce, a co jest w Niemczech. Wszystkie dzieciaki przysunęły się blisko, jakbyśmy oglądali mrowisko.
Potem Magda swoim spokojnym, melodyjnym głosem zaintonowała (bo inaczej nie można tego nazwać) bajkę o szczurołapie (fleciście) z Hameln. Według mojego Christiana Hameln jest znane w Niemczech tylko z tych szczurów. Cóż, tak jak u nas Gopło :)
Potem oddała głos mi. Miałam przygotowanych "4 muzykantów z Bremy". Ponieważ obie siedziałyśmy na filcowym kocyku, zaczęłam opowiadać w tej właśnie pozycji. O rany, ale było mi niewygodnie! Wstałam i dopiero wtedy stres zaczął mi odpuszczać. Jak mogłam się ruszać, wkładałam całą nagromadzoną energię w ruchy. Kot prychnął i rzucił się z pazurami na zbója, a osioł kopnął go w zadek. Widziałam, jak dzieciaki zaczynają reagować. A to ryczały jak osły, a to miauczały jak koty... W kulminacyjnym momencie wszyscy wydawali z siebie jakieś dźwięki. A ja tak się bałam, że właśnie wtedy zapadnie niezręczna cisza!
Było naprawdę bosko i na pewno to kiedyś jeszcze powtórzę.

Potem dzieciaki ruszyły do sali obok, gdzie czekały na nich przygotowane kartki, farby i Majka, która wprowadziła ich w wątek "zwierzęta i muzyka". Ciekawa jestem, jakąż to zwierzęcą orkiestrę stworzą.

Nie da się jednak ukryć, że kosztowało mnie to sporo tremy i solidnych przygotowań. Niby taka prosta bajka, a ja siedziałam nad polską i niemiecką wersją dobry dzień. Robiłam notatki, wypisywałam sobie ważne słówka i zwroty, rozpisałam akcję na obrazy. Obrazy przewijały się przed oczami, a ja w głowie mówiłam bajkę. Tak dawno nie odrabiałam zadania domowego :)

A teraz słówko o Magdzie Sambor, bo to niesamowita osoba. Prowadzi w pałacyku Mikuszewo Polsko-Niemiecki Dom Spotkań Młodzieży. Dzieją się tam cuda w zakresie porozumień ponad granicami :) Jej chłopakiem jest Falco - Niemiec z Niemiec, z Hanoweru. Pewnego dnia przyjechał do Mikuszewa białym koniem (w sumie Golfem, ale fajnie sobie pomarzyć). Został. Magda jest członkinią tamtejszego Koła Gospodyń Wiejskich. Falco zaakceptowali w Ochotniczej Straży Pożarnej. Dla niego nawet zmienili status, żeby można było przyjąć nie-Polaka :) Oboje są szczęśliwi.
Ech, jak w bajce :)
http://wrzesnia.powiat.pl/aktualnosci/palac-mozliwosci.html
Poczytajcie koniecznie o Mikuszewie i o Magdzie Sambor!

czwartek, 5 maja 2011

Bajki 3D dla ludzi 2D

Mój teść in spe kupił sobie nowy telewizor. Nic w tym dziwnego. Tyle że inny nowy telewizor stoi zapakowany, z gwarancją, na strychu. Nie sprawdził się. Był o kilka cali za mały (42 tylko) i nie był 3D. Ten nowy to dopiero sprzęcior! Wielki tak, że nie mieści się w przeznaczonym miejscu. Płaski oczywiście. No i te efekty specjalne 3D i HD, i coś tam jeszcze Woda się na ciebie wychlapuje, łoś wybiega przed kanapę, auto wyjeżdża prosto na ciebie! Widzisz każdy włos na włochatej nodze pająka!
Słucham tych ochów i achów jak świnia grzmotu. Mamy kilkunastoletniego Philipsa z kineskopem głębokim na metr. Dźwięk OK, obraz OK. Jasne, nie widzę ostrzeżeń pisanych robaczkami na reklamach lekarstw, ale jak dla mnie wszystko gra. Dlaczego jednak nie przetestować tego cudu techniki, który wyzwala w facecie 1,9 metra tyle adrenaliny? W końcu moje własne zacofanie telewizorowe nie jest powodem do dumy.

Teść bierze trzy piloty, kartkę ze ściągą, co na którym włączyć i odpala mi film zrobiony w cud-technologii 3D. Zakładam specjalne okulary. Nie takie tam badziewie, ale prawdziwa jakość za 70 Euro! "Prawdziwa jakość" jest na baterie, więc szumi mi nad uchem. Oho, leci film. Skupiam się na wchłanianiu efektów 3D. Miś jest wypukły. Łoś jest wypukły. Obraz ma głębię. Trochę jak trójwymiarowe pocztówki z ludzikiem, który "machał ręką" w zależności od tego, pod jakim kątem się spojrzało. No fajnie. Faktycznie jestem pod wrażeniem.

Wrażenie robi na mnie też fabuła. Udomowiony niedźwiedź zostaje przewieziony na łono natury, gdzie stara się przeżyć i wrócić do miasta. Pomaga mu w tym jeleń-lebiega. Schemat z Epoki lodowcowej. Teść co chwilę podskakuje z emocji na kanapie (nowej) i zapowiada, co będzie dalej. Patrzę jednym okiem na telewizor, a drugim na 60-letniego faceta, który z wypiekami na twarzy przeżywa film dla średniorozwiniętych 4-latków. Nie przeszkadza mu nawet to, że ogląda film bez okularów i obraz mu się rozmazuje. Siedzę i nie mogę wyjść z podziwu i zdumienia nad tym cudem techniki i nie tylko.

Po pół godzinie wrażenie nadal jest, ale jakieś inne... Szum koło ucha drażni. Oczy zmęczone wysilaniem się. Głowa jakby napięta. Zdejmuję okulary i oddaję teściowi. Teść zakłada je szybko i frajda trwa nadal. Tym razem w 3D.
Ja wychodzę cicho do ogrodu. Ptak na gałęzi jest wypukły. Krzesło na tarasie jest wypukłe. Żeby obejrzeć włosy na nodze pszczoły musiałabym się narazić na użądlenie. Krajobraz ma swoją głębię. Tylko oczy jakoś odpoczywają, mózg się odprężył. I mogę pomyśleć o czymś bardziej złożonym intelektualnie niż dylematy pluszowego misia w lesie.

Z czystym sumieniem kupuję następnego dnia prezent dla teściów: film 3D o sowach. Również bajeczny pod każdym względem ;)

wtorek, 26 kwietnia 2011

Przesłuchanie

Mam mało bajkowy nastrój. To przez święta. Raz, przyjeżdżam do rodziców z dzieckiem w gorączce, prosto od lekarza. Nie wiem, co będzie. Na szczęście gorączka spada następnego dnia. Ale następnego dnia, w sobotę (dwa), jest już robota. Kroimy sałatkę, robimy pisanki, kłótnia, kto idzie ze święconką itd. Szkoda, że w naszej rodzinie nie ma zwyczaju wspólnego przeżywania tego fajnego momentu, jak wszystko dopiero się staje. Jest mama i jej plan. I żadnych odstępstw od normy, bo mama ma kryzys.
Trzy, w niedzielę idziemy do cioci, bo taka jest tradycja. U nas znaczy to znacznie więcej niż dobre imię dla dziewczynki. W naszej rodzinie postawiłabym słowo tradycja zaraz przy słowie świętość. Mama spięta, bo będą jeszcze 2 dodatkowe osoby, które ona uważa za "ą-ę". Madzia spięta, bo nie lubi pytań, a że jest dość tajemnicza, więc wszyscy pytają. Ogólnie jest fajnie. Ja dobrze się czuję. Milan szaleje. Christian może spokojnie zapalić papierosa na zewnątrz. Szukamy z chłopakami jajek od zająca. Łazimy po całym wielgachnym ogrodzie. Włazimy na drzewo. Gonimy kota. Wpadamy na jedzenie i wypadamy do ogrodu. Ale mama nadal na wdechu. Szepcze z babcią po kątach. Cztery, po nocy w domu mojej mamy babcia czuje się już prawie jak u siebie. Bierze mnie na "rozmowę" czyli monolog umoralniający. Milan bez chrztu. Co ja sobie wyobrażam, co ja mu robię, co ja robię babci i całej rodzinie. I w ten deseń długie dalej. Pięć, przy pożegnaniu wraca do tematu. Mam przemyśleć i zrobić jej prezent. JEJ PREZENT w postaci chrztu mojego dziecka.
Wyjeżdżam z ulgą. Dom otwieram wsłuchując się w znajomy szczęk klucza. Obwąchuję kąty jak pies. Przez kilka dni w nozdrzach panoszył się inny zapach. Ten mój, domowy, musi chwilkę krążyć po receptorach zanim wypuszczę powietrze i ułożę się jak pies na własnej, wytartej wycieraczce.
Co prawda "po szóste" już krąży po głowie - praca czeka. We wtorek trzeba ostro nadrobić stracony czas świąt. Moment przyjazdu jednak daje mięśniom chwilę wytchnienia. Po raz kolejny z moją siostrą obiecujemy sobie, że kolejne święta będą inne. Żadnego przymusu, żadnej tradycji, której nie lubimy, żadnego stresu. Zobaczymy, co będzie za rok.
Od rana dziś realizuję "po szóste". Telefony, maile, teksty. Nie mam weny do bajek. Nie mam weny w ogóle do niczego bardziej twórczego niż zmywanie naczyń. Mój brzuch współgra z nastrojem. Zaparł się na amen.

niedziela, 17 kwietnia 2011

Prawie live

We wtorek i w środę mieliśmy kolejną porcję warsztatów dla opowiadaczy. Każdego dnia bite 8h pracy każdą częścią ciała i mózgu. Ale cóż to była za praca! Po pierwsze, ważne, kto prowadził warsztaty: Beata i Jarek z Grupy Studnia O. Beata - mistrzyni tworzenia bajkowej, magicznej atmosfery, zaklinania dzieci, zamorskich języków i klejenia skrawków historii w kolorową kołdrę przeszłości. Jarek - action man, Paganini wplatania rzeczywistości w bajkowe "gdybanie", nagłych zwrotów akcji, śpiewogry przy gitarze. Ich warsztat narzędzi przekazu opowieści był tak bogaty, że siedziałam urzeczona nie wiedząc, co z tego wybrać dla siebie. Może poetykę "na malinowy chruśniak"? A może "na wesołego Romka" z Misia? Do tej pory nie wiem. Będę po prostu "fleksybilna" ;)
Teraz mamy, my - wszyscy świeżo upieczeni opowiadacze - kolejne zadanie. Każdy z nas musi wziąć jedną bajkę-historię i opowiedzieć ją dzieciom. Ze wszystkimi szykanami: muzyką, przebraniem, głosami, piosenkami, rykiem, wyciem, machaniem łapami itd. Postanowiliśmy, że nasze historie będą osadzone w jakiejś konkretnej kulturze i będą opowieściami tradycyjnymi. Dzieci zaś będą coś tworzyć małymi łapkami na podstawie naszych bajań. Malowanki, rzeźby, teatrzyki.
Ja wybrałam 2 bajki. Obie są z repertuaru braci Grimm. Jedną z nich są "Czterej muzykanci z Bremy" a drugą "Stoliczku, nakryj się!". Jedna daje pole do popisu poprzez włączenie dzieciaków w opowiadanie. Drugą pamiętam z dzieciństwa. Jedyna, jaką pamiętam. Jutro zdecyduję. Bracia Grimm to klasyka, rzecz jasna. Pamiętam, jak jako dziecko czytałam sobie te bajki do poduszki. Wcale mnie nie dziwiły dziewice zamykane w wieżach, trupy szwendające się po jaskiniach czy gość z wyłupionymi oczami. Jasne, bałam się jak smok, ale niczemu się nie dziwiłam. Potem okazało się, że te opowieści były jeszcze straszliwsze. Nastał trend ukrywania ich przed dziećmi. Dzieci miały być trzymane w świecie bezpiecznym, kolorowym, pachnącym i łagodnym. A potem nastał Harry Potter i całą budyniową rzeczywistość szlag trafił :)

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

6 bajek na śniadanie

Dziś było intro do jutrzejszych warsztatów dla opowiadaczy. Spektakl Grupy Studni O. 6 opowieści na dwie osoby i kilkanaście głosów. Była opowieść m.in. lapońska, żydowska, afrykańska, litewska. Wszystkie barwne i bliskie natury. Pełne pieśni i uczuć najbliższych każdemu człowiekowi. Obrazy malowane gestami, słowami i muzyką. Niezależnie od kraju i stulecia.
Pewnie, niektóre zwyczaje już dawno się zmieniły. Dziś kto by pomyślał, że dziewczyna po kwadransie przekomarzania się z chłopakiem może zadecydować, że gość niczego sobie, ot zostanę z nim na całe życie. Albo że jakaś rada mędrców ma prawo zadecydować, że jakiś obcy koleś zostanie z kobitką i będzie jej służył za męża. Tak to drzewiej bywało :)
Opowieści miały tyle warstw, że każdy się wciągnął. Dorośli próbowali nadążać i za fabułą, i za wartościami przemycanymi między wierszami, i za morałem całej opowieści. Dzieciaki łapały pojedyncze obrazy i szczegóły, starały się odgadnąć, dlaczego tak się dzieje a nie inaczej. Jak to jest, że nagle zaczynasz takie opowieści po prostu rozumieć? Nie pamiętam etapu przejściowego. Nie wiem, czy to było w podstawówce, czy w liceum.

Zdjęcie ze strony Grupy Studni O (http://www.studnia.org/about-2/)

piątek, 8 kwietnia 2011

Baterie na 100%

Nie wiem, o czym napisać najpierw. Może chronologicznie.

Wzięłam udział w warsztatach opowiadania. Nic trudnego? Tak mi się wydawało. W końcu każdy z nas jakoś gada. Nie ma to jednak nic wspólnego z opowiadaniem. Przyjechał pan Michał z Muzeum Bajek w Konstancinie. Jego pasją jest kolekcjonowanie opowieści z całego świata i krzewienie tradycji słowa mówionego.
Najpierw, o dziwo, kazał nam się zamknąć i ruszać. Oj, wyszło szydło z wora! Skostniałe, biurowe ruchy próbowały odegrać spotkanie ze zwierzęciem. Potem było pełniej, śmielej, różnorodniej. Poruszało się całe ciało. Anektowało całą dostępną przestrzeń. Dołączyły do tego słowa. Mówione głosem wysokim jak szczypior albo niskim jak burak. Dołączyła głowa. Musiała zapanować na słowotokiem albo niezręczną pustką w głowie. Musiała poukładać sylaby w zgrabne słowa, słowa w rytmiczne wersy, wersy w melodyjne zdania, zdania w kształtne akapity. Dołączyło serce, aby móc wzbudzić emocje w odbiorcach.
Dla mnie osobiście spotkanie z opowiadaniem na tym etapie było spotkaniem ze mną samą. Musiałam się skonfrontować z własnymi wstydami i lękami. Z ograniczeniami. Z rutyną. Chciałam tego, więc na końcu padłam zmęczona, ale szczęśliwa.
Wieczorem wpisałam się na listę uczestników projektu Opowiadacze Świata. Będę przechodzić to jeszcze raz. Potem opowiem coś grupie dzieci, które na podstawie mojej opowieści stworzą COŚ. Ciekawe co. Czy coś w ogóle?

 To jest właśnie Michał w akcji (zdjęcie ze strony www.storytellermuseum.org)

Następnego dnia, jeszcze naładowana warsztatami, spotkałam się z osobą, w której błękicie oczu utonęłam. OK, to nie była ślepa miłość do obywatela płci odmiennej. To było pierwsze spotkanie z Kasią Bajerowicz. Kasia to fantastyczna mama 3 świnek, ilustratorka i graficzka. Gdy wlazłam głębiej w jej blogi, odkryłam, że spod Kasi rąk wychodzą same cuda. Fantazyjne kołtuniaki, malowanki na talerzach i jedzenie, jedzenie, jedzenie. Ma po prostu dar jakiś tajemny. Chętnie przegadałabym z nią nie 2,5 a 25 godzin hurtem.
Kasia spojrzała na moją biedną książeczkę dla nieśmiałków. Popatrzyła jeszcze raz. I jeszcze raz. I chyba coś w niej znalazła. Coś fajnego. Obracała stronę za stroną. Widać było, że patrzy też na warsztat - akapity, dosunięcia do krawędzi, kolory, kształty itp. Dała mi mnóstwo praktycznych rad. Co ciekawego, powiedziała, że na jednym obrazku widać, że świetnie się bawiłam. Na sąsiednim bawiłam się mniej. Tego to nawet ja nie wiedziałam!
Czekam na kontakt z jej strony. Ciekawe, czy będzie chciała ze mną pracować... Jakby co, wszystkie 4 kciuki mam zaciśnięte. Tak mocno, że trudno mi się skupić na czymkolwiek.

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Szukam mojej drugiej połowy

Ech. Zmartwienie takie mam. Szukam mojej drugiej połowy. Najlepiej na zawsze. Jak to w małżeństwie bywa, wnoszę coś do związku i oczekuję, że moja druga połowa będzie mnie cudownie uzupełniać.

Umiem więc fantazjować, wykuwać te fantazje w słowach, przerysowywać prostą kreską na papier i mam ogólną koncepcję tego, jak mamy otrzymać efekt końcowy w postaci szerokiego uśmiechu dziecięcej buzi na widok naszej książki.
Moja wymarzona druga połowa powinna umieć wziąć moje literki i obrazki, spojrzeć na nie czule i połączyć je z wyobraźnią. Trochę jak kucharz. Bierze śmierdzący czosnek, nijakie, suche makarony, oliwę, szczyptę soli i po chwili ma już boskie spaghetti alio di olio.

Znajduję fantastycznych ilustratorów. Świetnych bajkopisarzy. Fantastycznych organizatorów. Ale nie znalazłam do tej pory mojej drugiej połowy.

Moja (Potencjalna) Druga Połowo! Jeśli to czytasz, odezwij się!

poniedziałek, 28 marca 2011

Dziadkowie - skarb narodowy

No i kolejną wizytę dziadków zapisujemy w annałach rodzinnych familii Spiżewska-Triebsch jako niezwykle udaną. Ja w każdym razie wypoczęłam przednio. Milan wychichrał się i wylatał na tydzień do przodu. Nie wiem, jak dziadkowie, bo wyjeżdżając wyglądali na dość zmęczonych ;)

Milan od progu adorował babcię. Pokazał jej wszystkie autka w swoim auto parku. Oczywiście wszystkie te, które nie zdołały wjechać pod szafy i kanapy. Zaliczali codziennie długie spacery połączone z tarzaniem się w piachu, zjeżdżaniem ze zjeżdżalni, ganianiem po krzakach, czekaniem na pociągi, odwiedzinami u pani w "naszym" sklepie za rogiem, itd. Moja mama jest kopalnią wychowawczych (lub mniej) powiedzonek typu "nie dłub w nosie, boś nie prosię".

Milan codziennie katował moich rodziców swoimi bajkowymi hitami. Pewnego dnia wstałam, a oni siedzieli przy stole i czytali moją małą bajeczkę o kupie. Nie wierzyłam własnym oczom, jak Milan przekładał stronę po stronie i mówił teksty z pamięci!
Drugi hit to Wallace i Gromit. Codziennie. Przynajmniej dwa razy. Wallace, Gromit i bułeczki. Albo Wallace, Gromit i króliczki. Albo Wallace, Gromit i owce. Rano i wieczorem. Wiecie, z czego Milan zawsze się śmieje? Jak Wallace'owi i Gromitowi psuje się dozownik owsianki i Wallace dostaje z 10 porcji owsianej brei prosto w twarz. Siedzę zahipnotyzowana patrząc, jak Milan zanosi się śmiechem widząc beżowe kleksy lecące na łysinę Wallace'a.

Ciekawe, w jaki sposób dzieciakom kształtuje się poczucie humoru?


  (zdjęcie ze stronki expert-technomarkt.de)

poniedziałek, 21 marca 2011

Gotowe!

Minęło kilka fantastycznych (i "fantastycznych inaczej") dni. Raz się czułam świetnie, innym razem wykładałam nogi z niemocy. Przyjechali teściowie (in spe) i odjechali do domu. Milan wymyślił kilka nowych zabaw, kilkadziesiąt nowych zdań i wywalił jeden skaner z krzesła na podłogę. Jest poniedziałek i czas zacząć pisać nowy słupek, który za parę dni będzie można tak ładnie podsumować.

Najważniejsza rzecz: Robaczek-Chowaczek dla chłopców jest GOTOWY! Jest żywy tekst obejrzany z każdej strony czujnym okiem Agnes. Są ilustracje wyssane z ołówka i wymoczone z farb. Są nawet awatary, w których dziecko będzie mogło sobie wybrać "siebie". Od pierwszej do ostatniej strony wszystko jest zapięte na ostatni guzik. Z jednej strony czuję się tak, jakby mój obowiązek był w tym momencie spełniony. Jakby był to koniec pasjonującej drogi z wieloma zakrętami. Z drugiej strony głowa wie, że to dopiero początek. Czeka mnie jeszcze matczyne czuwanie nad składaniem wszystkiego do tak zwanej kupy przez Michała-anioła. A następnie straszliwa, bezduszna komercjalizacja, dzięki której książeczka trafi do rumieniących się przesadnie Kubusiów, Marcinów, Dawidów czy Mateuszów. W zasadzie to dopiero będzie spełnieniem moich marzeń :)

Załączam jeden z obrazków nowego Robaczka-Chowaczka.

wtorek, 15 marca 2011

Na urodziny

Latka lecą galopem. Dziś mam urodziny. Zapalam więc sobie symboliczną świeczkę, dmucham i zjadam wirtualny tort. Na rzeczywiste ciacho z kremem mój brzuch, wypełniony niezależnym życiem, nie ma najmniejszej ochoty.



 (Autor: kultowy niemiecki rysownik Ulli Stein. Napis: "Już wystarczająco długo pozwoliłaś mu dmuchać! Powiedz mu wreszcie, że te świeczki są elektryczne...")

Urodziny ma też tata Milana - Christian. Świętujemy więc podwójnie. Już w pierwszych minutach "dzisiaj" złożyliśmy sobie życzenia i wręczyliśmy prezenty. Niespodziewanie dołączył Milan tuptając ze zmierzwioną grzywą i zmarszczonym nosem z łóżeczka. Jak zobaczył, co się dzieje, od razu wkroczył do akcji: TATA, MAM DLA CIEBIE PLEEEEZEEEENT! I dał Christianowi prezent kupiony przeze mnie. Sęp mały.

"Plezent", a właściwie jego jedną-czwartą, właśnie obejrzeliśmy. Jest to jedna z ulubionych kreskówek Christiana, którą też polubiłam: Wallace & Gromit. Świat rządzi się prostymi zasadami. Dobro zawsze wygrywa, a zło zostaje ukarane. Jest wartka akcja. Jest pełno "męskich gadżetów" w stylu kolejki, mechanicznych gaci czy skomplikowanej maszynerii do budzenia Wallace'a. Jest trochę grozy i strachu. Niekoniecznie jest w 100% politycznie poprawnie. Zapachniało mi "męskim schematem" z książki, której prawdziwość ostatnio testuję (czyli leciwej "Płci mózgu"). Szybko sprawdziłam listę twórców: autorzy historii to faceci, ilustratorzy to faceci, animatorzy to faceci, fotografie robili faceci, muzykę też. W tworzeniu filmu brały udział chyba ze 2 kobiety, a i to na stanowiskach, które nie miały decydującego wpływu na efekt ostateczny. Sprawdza się? Oj niestety (stety?) tak.

Na deser wklejam "ku pamięci" linka do arcy-ciekawego wywiadu z dr. Małgorzatą Cackowską, adiunktem w Instytucie Pedagogiki Uniwersytetu Gdańskiego i specjalistą się w społecznych i kulturowych aspektach edukacji, a także w tematyce książki obrazkowej.

http://www.qlturka.pl/czytelnia,literatura,po_co_nam_wiedza_o_ksiazce_dla_dzieci_%E2%80%93_rozmowa_z_dr_malgorzata_cackowska,6005.html

poniedziałek, 14 marca 2011

Siedzę w nowych obrazkach

Oczami wyobraźni widzę, jak genialny fotograf-grafik-filozof Michał składa moją pierwszą książeczkę dla nieśmiałych dziewczynek od nowa i wychodzi z niej cudo. To znaczy cudo już było, teraz będzie cudo nad cuda :) Ja tymczasem siedzę z ołówkiem nad chłopięcą wersją historii i w zasadzie rysuję wszystko od nowa. Co się zmieni? Marzę o tym, żeby było więcej dynamiki, więcej życia w tych rysunkach. Żeby kolor był intensywniejszy, bardziej soczysty. Wymyśliłam sobie kilka ciekawych perspektyw, mniej "dorosłych". Próbuję oddać mimikę prostą kreską.
Waźne są też zmiany w tekście. Uświadomiła mi to "Płeć mózgu". Chłopiec nie przytula pluszowej zabawki na pocieszenie albo ukojenie lęku. Nie podskakuje ze strachu na widok robaka. Śmiało sprawdza magiczność kubka Wiedźminki. Nadal się boi, ale szybciej wychodzi ze swojej skorupki. Jest po prostu bardziej chłopięcy.
Pozostała Wiedźminka. Kuskus nadal chowa się na każdej stronie. Barni nadal wędruje po nocach. No i jest Robaczek-Chowaczek.
Nie mogę się doczekać, aż te dwie książeczki wreszcie ujrzą światło dzienne. Pewnie gdyby nie mój perfekcjonizm, już byłyby "w obiegu". Tylko dla mnie są "jeszcze nie nadające się do publikacji". Ciekawe, kiedy będę wiedziała, że to jest TO?

Do pisania podwójnych wersji jednej historii, dla dziewczynek i chłopców, skłoniło mnie kilka refleksji. Rozmowa z koleżanką-"psycholożką". Obserwacja Milana. Wywiad w żłobku. Książki. Przeczytałam o ciekawym doświadczeniu. W Izraelu próbowano w kibucu wychować pokolenie dziewczynek i chłopców zrównanych w prawach i obowiązkach. Mieli zostać pozbawieni tego, co niesie ich płeć, a co w kibucu wydawało się zbędne. Po latach okazało się, że dziewczynki wychowane jak chłopcy nadal wskakiwały w buty ich matek i kontynuowały swoje kobiece role. Eksperyment się więc nie powiódł. Kobiecość mamy zapisaną głębiej niż w tradycji. Potem ciocia Ania ze żłobka opowiedziała mi o swojej znajomej, która miała synka i wychowywała go z różowym kolorem, wózkiem do lalek itd. Nie wiem, w czym leżał problem, ale chłopiec wkrótce stał się pośmiewiskiem klasy. Bał się. Nikt nie chciał się z nim bawić. On nie chciał się z nikim bawić. Odstawał od grupy. Wniosek - przyjdzie czas, jak nawet mój synek złapie za jakiś plastikowy pistolet, nawet jeśli wychowujemy go na pacyfistę. Natura upomni się o swoje.

sobota, 5 marca 2011

Anty-Puchatkowe książki dla dzieci

Byłam dziś na Targach Książki dla Dzieci i Młodzieży w Poznaniu. Nabiłam sobie do głowy Minimini i spodziewałam się tłumu kopii Mani, kotka Jessa, Roztańczonej Angeliny, Olinka Okrąglinka i innych telewizyjnych hitów. Oczekiwałam landrynkowych kolorów "emanujących bezpieczeństwem", radosnych, pogodnych i inne srutututu.

Obejrzałam książki nominowane do różnych nagród i te nagrodzone. Obejrzałam wystawę polskich ilustratorów. Przeszłam po stoiskach wydawnictw książek dla dzieci. Polscy ilustratorzy "dali czadu"! Byłam zaskoczona tym, co i jak proponują dzieciom. Po pierwsze, postacie dalekie od pluszakowatości, krągłości i dziecięcych proporcji. Plejada gwiazd: długie, z charakterystycznymi nosami, bezkształtne, brzydkie, abstrakcyjne, proste, skomplikowane... Anty-Puchatki, tak bym to określiła w skrócie. I na ten widok już się rozchmurzyłam :)
Po drugie, żadnych bzdurnych kolorków. Więcej w zasadzie kolorów mocnych, żywych, zdecydowanych. Często kolory były ograniczone do kilku-kilkunastu w jednej książce. Po trzecie, łączenie technik i mnogość tychże. Zdjęcia + rysowanie. Czarne tło i białe kreski. Malowanie pędzlem i rysowanie ołówkiem. Malowanie + wydzieranki z gazet. Niesamowite efekty.
Po czwarte, liternictwo jest tak samo ważne jak grafika i stanowi część konceptu strony. Specjalnie dobrane, "niedzieciowe" fonty. Litery zakomponowane w bloki, bloki wrzucone prosto albo krzywo, niektóre sformułowania celowo powiększone albo pomniejszone. Wszystko, co z liter można wycisnąć na rzecz koncepcji, weszło do książek dla dzieci. Dzięki temu wyglądają one bardziej na świetnie złożone, ultra-nowoczesne katalogi dla dorosłych.
Po piąte, dużo abstrakcji. Jak opisać abstrakcję? Może przykładem, bo nic innego nie przychodzi mi na myśl. W tekście jest "Wy nie wiecie, a ja wiem, jak rozmawiać trzeba z psem", a na obrazku jeden duży czarny kleks i kilka czarnych, małych kleksów. Niby pies i ślady psa. I cała książka biało-czarno-czerwona. Rewelacja!

Jeśli mój synek ma dorastać na takich ilustracjach i takich historiach, to TAK, TAK, TAK!

P.S. Na własne oczy widziałam Bohdana Butenkę live! :)

wtorek, 1 marca 2011

Kupa a sprawa polska

Allle mnie w piątek wzięło! I na auto-ironiczne rozrachunki, i na chorowanie. Przez weekend symulowałam życie ograniczając się do fizjologii. W poniedziałek odzyskałam głos. Dziś jest wtorek i czuję, że żyję. Na razie przez malutkie "ż", ale kierunek jest już prawidłowy.

Meldunek ze żłobka: synek grzecznie chodzi z innymi dziećmi na nocnik. Za każdym razem wydusi przysłowiową kropelkę. Ewidentnie cieszy go to niesamowite zjawisko :) Kupa nadal leży w sferze lęków i unika wtedy wzroku ludzkiego, jak tylko może. Niemniej jesteśmy bliżej celu. Myślę, że pomaga mu w tym trochę narysowana naprędce bajeczka. Nawet dwulatek pojmuje, że kupa się robi z jedzenia. Że jak jedzenie vel kupa leży w brzuszku, to brzuch boli. Dlatego kupę robić jest dobrze i kupa jest OK. Kupa oczywiście śmierdzi - nie będę mu wciskać, że jest inaczej, bo już tyle rozumie nawet bez pomocy mamusi. Ale jak się kupę z nocnika przerzuci do toalety i spuści wodę, to i nie śmierdzi, i zabawa jest przednia. Mój pierworodny przekłada dzielnie karteczki, mruczy coś sobie pod nosem, czasem woła głosem godnym odkrycia Ameryki "KUPA ŚMIERDZI! FFFFUJ!". Jest w tym jednak samo życie. Kupa to nie miód i maliny.

Kiedyś oglądałam prześmieszną bajeczkę o kupie. Skandynawską. Pamiętam, że narysowano w niej różne rodzaje kupy: małą, dużą, poskręcaną itd. Dzieci mogły się też dowiedzieć, skąd się biorą śmierdzące bąki. I różne inne rzeczy a propos wydalania. Myślę, że to fantastyczna rzecz, żeby dzieciom mówić o takich sprawach zanim wejdą w fazę naturalnego (niestety czasem sięgającego niezdrowego poziomu) wstydu. Potem jest już trudniej odwrócić skrępowanie i oddać dziecku naturalną zdolność poruszania wszystkich tematów i zadawania wszelkich pytań.

Czy ja aby nie przesadzam? Patrzę po pokoleniu naszych dziadków, rodziców, nas samych może już coraz mniej. Nasi dziadkowie i tatusiowie nie mówili o kłopotach z prostatą. Po prostu chorowali. Nie mówiono też o jelicie grubym ani odbycie - tylko skąd nagle wysyp reklam środków przeciw hemoroidom? Wiele tematów było jeszcze niedawno tabu. Dziś ludzie wychodzą na ulicę i chcą o tym krzyczeć, bo z milczenia czasem trudno przejść do spokojnego dialogu.

piątek, 25 lutego 2011

"Bajki naścienne"

Od wczoraj zabieram się za pisanie. Gardło mnie rozbolało, chrypa chwyciła krtań mocną garścią i pisanie stało się jedyną bezbolesną formą komunikacji.
Zastanawiałam się ostatnio nad tym, czy są bajki dla dorosłych. Tak strasznie zresztą nie musiałam się wysilać, bo oczywiście są. Mamy cała gamę dzieł science-fiction, w różnej proporcji science i fiction. Mamy fantasy. Mamy też "real fantasy", jak nazywam produkcje typu "Mamma mia" czy "Ja cię kocham, a ty śpisz". Te ostatnie ogląda się najlepiej z pudłem lodów pod ręką, "ku pokrzepieniu serc". Doszłam jednak do wniosku, że najlepszymi bajkami zakrawającymi na bajki psychoedukacyjne jest literatura korporacyjna.

Co to jest za zwierz? Ha! Dla niezorientowanych, są to wewnętrzne gazetki, prezentacje, hasła przewodnie wiszące na ścianach, polityki i przemówienia skierowane od wodzów do ludu pracującego. Ich celem, jak każdej szanującej się bajki psychoedukacyjnej, jest dokonanie w odbiorcach jakiejś zmiany wewnętrznej, aby możliwa była zmiana zewnętrzna. "Bajki naścienne" (to chyba adekwatna nazwa dla czegoś, co wisi na ścianie) są wypracowaniami wypełnionymi górnolotnymi słowami po dyskretne, pseudo-eleganckie antyramy. Wartości firmy to oczywiście koleżeńskość, wespół w zespół, uczciwość, rzetelność, poświęcenie dla firmy, pokłonienie się celom firmowym, wiara w słowo wodza, służenie klientowi, itp. W prezentacjach pokazywanych na spotkaniach ze starszyzną plemienną pokazuje się piękne zdjęcia, uśmiechnięte buzie, radosne produkty, szczęśliwych klientów - ku chwale firmy! Gdy prezentowany jest nowy system motywacyjny, zazwyczaj jest on tak skomplikowany, że trzeba go uprościć chłopu od kielni i młota mówiąc: "Chłopie, możesz zarobić więcej!".
Moimi ulubionymi są jednak gazetki firmowe. Od pierwszej do ostatniej strony. Życzenia świąteczne od prezesa i jego rodziny, którzy to wszyscy są przecież ludźmi takimi jak prosty pracownik: spełnienia zawodowego, motywacji, zapału, wytrwałości w realizacji celów. I szczęścia w życiu osobistym, bo to ważne. W tle choinka z Photoshopa, góra prezentów z Photoshopa i dzieci pewnie też z Photoshopa. Normalny człowiek musi sobie tę choinkę po prostu kupić za pieniądze zarobione w nowym systemie motywacyjnym. O dziwo, choinka wypada o pół metra niższa niż w zeszłym roku. Strona druga - dlaczego nasza firma jest najlepsza. Strona trzecia - dzień codzienny naszego fantastycznego działu kontroli wewnętrznej. Strona czwarta - pracownicy miesiąca. Strona piąta - wartości naszej firmy. Ostatnia strona zazwyczaj jest "luzacka": żarciki, komiksiki, przepisiki na klopsiki.

Produkcja "bajek naściennych" zajmuje firmom zazwyczaj sporo czasu i pochłania konkretne pieniądze. Powinna więc działać. Dlaczego więc typowy "szczurek korporacyjny" chodzi niezmiennie niezadowolony, naburmuszony, agresywny, poirytowany i wrogo nastawiony do bliźniego? Dlaczego wszystkie korporacyjne bla bla bla ma głęboko w... poważaniu i pilnuje jedynie pozorów? Dlaczego o swojej firmie mówi źle albo wcale?

Może dlatego, że w tych "bajkach naściennych" nie ma ani krzty magii?   

poniedziałek, 21 lutego 2011

Dziewczynki piszą chłopcom

Dłuuuugo się wzbraniałam przed przeczytaniem "Płci mózgu" aż poleciła mi to kuzynka mojego taty, bardzo fajna pani pedagog. Stwierdziła, że wiedza zawarta w "Płci mózgu" bardzo jej się przydała w wychowaniu syna (dziś nastoletniego, sympatycznego chłopaka) i w obudzeniu w nim takich zainteresowań i talentów, których sam z siebie by nie rozwijał. No cóż, westchnęłam i wzięłam. Trudno, co robić...
Książka odleżała swoje na półce aż pewnego dnia po nią sięgnęłam. Po kilku stronach kartkowałam dalej. O dziwo, nie chciało mi się spać! Przeczytałam m.in. o tym, jak na naszą "mózgową" kobiecość-męskość działają hormony i co się kiedy dzieje. Ciekawa była też organizacja kilku ważnych ośrodków w mózgu kobiety i mężczyzny. To już wyjaśnia gros "dziwnych" zachowań osobników innego gatunku - mężczyzn. Wyłapywałam to, co mogło mieć znaczenie dla a) matki, b) bajkopisarza.
Zaczęłam pod innym kątem obserwować Milana. Okazał się 100% samcem, o ile można tak powiedzieć o dwulatku z groszami. Nastawiony na akcję, skupiony na przedmiotach, auta + klocki, naśladuje dźwięki wszystkiego, co się porusza. Zainteresowany ludźmi o tyle, o ile mogą mu się przydać w zabawie albo do załatwienia różnych spraw (np. ściągnięcia z górnej półki regału CD Bruce'a Springsteena). Jako wzrokowiec bezbłędnie odgaduje (odkąd skończył półtora roczku) marki samochodów i rozpoznaje reklamy w TV po pierwszym kadrze. W jednej książeczce ma strony z różnymi przedmiotami do nazywania. Stronę z ludźmi przewraca, jakby jej nie widział. Skupia się za to na stronach ze zwierzętami i oczywiście pojazdami. No i jego nieograniczona ciekawość świata... Puścić się w długą w wielkim centrum handlowym, w lesie, na dużym placu - to właśnie mój syn, mini-macho.
Dziewczynki są (podobno) inne. Skupiają się na relacjach, na ludziach. Nie odchodzą tak daleko od rodziców. Trudniej im się pożegnać z rodzicami w żłobku/przedszkolu. Szybciej zaczynają mówić, ponieważ mają lepiej zorganizowany w mózgu ośrodek słuchu. Dlatego też w szkole szybciej zaczynają czytać - bazą czytania jest słyszenie, a nie oglądanie literek. Szybciej składają długie zdania. Może dane mi będzie się przekonać :)

Z mojego, dziewczyńskiego, punktu widzenia trudno się nie zgodzić z takim opisem. Podobno bardzo szybko zaczęłam mówić. Moment czytania pamiętam już sama - pięcioletnia Aga w żółtych podkolanówkach własnej ciotki siedzi na schodach u dziadków w Gołańczy i czyta młodszym dzieciakom bajkę. Buczałam czytając "Braci Lwie Serce", a "Pan Samochodzik" jakoś nie zrobił na mnie wrażenia (tylko dlaczego potem uwielbiałam "Old Surehanda" Karola Maya?). Orientacja na mapie albo w lesie = 368. odcinek "Zagubionych". Jak raz w szkole narysowałam na tablicy ostrosłup, to pan z matmy spojrzał na mnie wymownie i narysował jeszcze raz. Ludzie interesowali mnie od zawsze. W pewnym momencie zafiksowałam się nawet strasznie na relacjach i dopiero odejście od problemu na baaaaaaardzo daleki dystans pozwoliło mi się od tego odpępnić. Zabawki? Lalka i misiek, żadnych aut. Klocki pamiętam dobrze - nie wiedziałam, co z nich zrobić. Tacie za to szło genialnie. Ogromna ciekawość świata, którą "coś" tłumiło i kazało mi się zawsze trzymać w drugim rzędzie. Do tej pory uważałam, że jest to wynik wyłącznie ociosania przez różne systemy, ale może jednak była to jakaś "wada wrodzona mózgu"?

Sprawa z bajkami ma się jeszcze ciekawiej. Opowieści chłopców są podobno pełne akcji, nagłych zwrotów, drastycznych momentów i napięcia. Dziewczynki skupiają się na ludziach i opowiadają o cieple, spokoju i bezpieczeństwiej. Gdy tę samą historię opowiedzą chłopiec i dziewczynka, to raz dostaniemy bajkę o rabusiu, a za drugim razem bajkę z punktu widzenia ofiary. To ma niesamowite znaczenie z punktu widzenia bajkoterapii i bajkopisania w ogóle. Co więcej, patrząc na grono osób zajmujących się pisaniem opowieści dla dzieci i ich ilustrowaniem widać ogromną przewagę kobiet. Na bank ma to wpływ na sposób podania wiedzy o świecie. Mężczyzn w "branży" jest niewielu. Z pamięci wymienię na szybko tylko Bohdana Butenkę, Janoscha/Janosza, duet Sempe i Goscinny (seria o Mikołajku) i Michała Mordarskiego od pozytywnie zakręconych wierszyków. Jakaż szkoda! Bajki pisane przez facetów niezmiernie mi się podobają. Są takie... nieprzemoralizowane. Puszczając szelmowskie oko do czytelnika budzą we mnie małego łobuziaka - moją ukrytą chłopięcość ;)

(obrazek ze strony komiks.gildia.pl)

czwartek, 17 lutego 2011

Fantazje dwulatków

Dlaczego bajki dla dwulatków są takie... "dwuwymiarowe"? Krzyś poszedł do ogródka. Krzyś bawił się piłeczką. Krzyś pogłaskał kotka. Obserwuję moje dwuletnie dziecko i stwierdzam, że jego wyobraźnia jest daleko bardziej rozwinięta niż te proste obrazy. Dziś zastrzelił mnie następującą wiadomością: "Ja mam w brzuszku małą dzidzię. Malutką jak fasolka. A ty, mama, masz w brzuszku groszki." Niedawno oznajmił, że w kościółku mieszka krokodyl. Krokodyl w kościółku gotuje zupę dla Milana i dla babci. Albo że jedzie do Reala kupić dom dla dziadka Andrzeja. Skąd mu się takie wizje biorą? Ot, zagadka.
Skonsultowałam moje spostrzeżenie z koleżanką Hanią, mamą Mateusza, z którym Milan w jedną noc przyszedł na świat. Mateusz niedawno wymyślił, że dziadka Henia gonił dzik i dziadek uciekał na drzewo i krzyczał "latunku". Nasze chłopaki razem chodzą do żłobka i tam podobno wspólnie wożą towar do Lidla i gotują zupę. Zdolność do fantazjowania obejmuje również wyobrażanie sobie, że dane przedmioty są czymś innym. Milan ustawia klocki jeden za drugim i mówi, że to pociąg. "U uuuuu!" - jedziemy, mama.

Dziecięce fantazjowanie ma też ujemną stronę - lęki. Milan co noc wbiega w środku nocy do naszej sypialni i ze słowami "boję się, boję się" pakuje się między nas. Nie wiem, czy boi się ciemności, czy boi się spać sam, czy boi się jakichś cieni. On sam jeszcze nie wie, a gdy zadaję jakiekolwiek pytania zamknięte: "Czy boisz się ciemności?" odpowiada "Tak", obojętnie o co zapytam. Inna scena: na parkingu. Staje za mną i mówi, że się boi dużego auta. Jeszcze niedawno leciał przez parking dotykając każdego znaczka na aucie. Ostatnio wiele przedmiotów wzbudza w nim lęk. Łącznie z magiczną kupą w nocniku.

Z książeczek, które mamy na półce, Milan chętnie ogląda "literaturę faktu" czyli zdjęcia krów, niedźwiedzi, psów itd. Ale równie chętnie słucha opowieści o tym, jak papuga Nico uciekła i schowała się na obrazku. Potrafi parę minut siedzieć i szukać papuziego ogona wśród tysiąca detali na średnio realnym obrazku. Lubi też cienką książeczkę o tym, jak Świnka Peppa, jej brat Jacek i dinozaur Jacka idą do dentysty, pana Słonia. W efekcie oględzin dinozaur ma myte ząbki i płucze buzię specjalnym płynem. Kto widział pluszowego dinozaura na fotelu? Ale dzięki temu Milan chętniej myje zęby. Ja opowiadam historię o dinozaurze u dentysty, a on siedzi z dosłownie rozdziawioną paszczą. Więcej fantazji i odwagi z naszej - rodzicielskiej - strony, a może nasze dzieci będą śmielej i z większą wyobraźnią iść przez życie? Wyobraźnia jest potrzebna jak powietrze :) 

poniedziałek, 14 lutego 2011

Bo zabierze cię Cyganka!

Podobno do 8. roku życia w dziecku kształtują się najważniejsze postawy życiowe, przekonania, scenariusze postępowania i schematy działań skierowane na "wygraną" bądź "przegraną" (polecam stare ale jare Born to Win). Przypominam sobie w tym momencie nasze babcie i mamy, które mawiały do nas np. tak: Jak będziesz niegrzeczny, to zabierze cię Cyganka! Ukraińcom nie wierz jak psom. Dzieci i ryby głosu nie mają. Grzeczna dziewczynka nie krzyczy, nie złości i nie kłóci się z innymi. Nie wychylaj się. Jako kilkuletnia dziewczynka nie wiedziałam, skąd się biorą takie przekonania w mojej matriarchalnej rodzinie. Nie myślałam o wojnie, o powojennym głodzie, o tradycyjnych czy rewolucyjnych modelach wychowywania dziewczynek i chłopców. Nie wiedziałam o dziedzictwie kobiet, które ukształtowały mój fundament przekonań.
Zastanawialiście się nad bajkami, jakich słuchaliśmy w dzieciństwie? Kopciuszek - wzór do naśladowania. Biedny, pogardzany, przepracowany, skromny, milczący, rozmarzony. Rozkwita dopiero u boku księcia. Królewna Śnieżka - odrzucona przez macochę, wypędzona do lasu, skromna, pracowita itd. Budzi ją do życia pocałunek księcia. O smoku - szewczyk dzięki sprytowi zabija smoka i w nagrodę dostaje królewnę i pół królestwa. Ciekawe, ile w nas pozostało z Kopciuszków poświęcających się w oczekiwaniu na tego Jedynego, który nas wyrwie z niewoli? 
Po latach zaczynam odsiewać to, co we mnie "moje" a co "wyuczone". Oj, jest tego osadu! Zaprzęgając mózg można dotrzeć do prawdziwego siebie i zacząć od nowa pracować nad schematami myślenia i modelami zachowań. O ile jednak dzieciom taka nauka przychodzi z łatwością, dla nas, dorosłych, jest to niezła ścieżka zdrowia. 
Dlatego piszę takie bajki, w których i dziewczynki, i chłopcy mają w swoim życiu moc sprawczą, podejmują odpowiedzialność na swoją miarę, aktywnie rozwiązują problemy i podejmują walkę z własnymi lękami. Wierzę, że dzieci, które wyrosną na takich bajkach, będą szczęśliwsze.

Dziś trzeci odcinek bajki "Kto schował Julkę?" Czekam na wrażenia tych, którzy jej jeszcze nie czytali.

Wiedźminka posłała jej szeorki uśmiech i odpowiedziała: – Chcę się przyjrzeć twojej różowej spince do włosów. Mogę?
- Proszę – odrzekła Julka i podała spinkę Wiedźmince.

Wiedźminka oglądała spinkę bardzo dokładnie.
- Hmmmm... Tak jak myślałam – powiedziała – No chodź tu! – dodała rozkazującym głosem i złapała palcami coś, co siedziało na samym czubku kwiatka na spince.
- Co to?! Fuj! – krzyknęła Julka. Na ręku Wiedźminki leżał malusieńki robaczek. Julka nigdy go nie zauważyła, bo robaczek był cały różowy, jak spinka. Dziewczynka zaczęła machać gwałtownie głową. Bała się robaków! A może we włosach krył się jeszcze jeden? Albo nawet dwa?




- Nie bój się! To Robaczek-Chowaczek. Zobacz, mam Wielki Atlas Robali. Tu jest napisane tak: „Robaczek-Chowaczek to niewielki robak z rodziny dżdżowników, żyje na ciele ludzi i powoduje u nich nieśmiałość. Poza tym nieszkodliwy. Objawy: człowiek zaatakowany przez Robaczka-Chowaczka chowa się i ucieka przed innymi ludźmi. Leczenie: Robaczek-Chowaczek doskonale czuje się w lesie. Należy zanieść go do lasu, położyć pod drzewem i nakryć liściem.” – przeczytała Wiedźminka fragment z grubej książki.

- No to chodź, wyniesiemy go! – Julka zerwała się na nogi. Oczywiście bała się Robaczka-Chowaczka, ale postanowiła przełamać strach. Dziewczynki wzięły pudełko po zapałkach i włożyły do niego robaka.
- Dokąd chcesz go wynieść? – spytała Wiedźminka.
- Plac zabaw jest w parku. Tam rośnie dużo drzew. Robaczkowi na pewno się tam spodoba – zapewniła Julka.

Dziewczynki ruszyły żwawo w kierunku placu zabaw. Chciały jak najszybciej pozbyć się różowego robaka.

Gdy po chwili Julka i Wiedźminka dotarły na miejsce, dzieci na placu bawiły się właśnie w bezludną wyspę.
- To moja ulubiona zabawa – oznajmiła Julka.
- Zatem pobawmy się razem z nimi! – zawołała Wiedźminka.

Julka zamilkła – jak zawsze w takiej sytuacji. Chwyciła silniej swojego pieska i ukryła buzię w jego futerku. Wiedziała już, że to Robaczek-Chowaczek w pudełku kazał jej znowu się schować. Nie potrafiła jeszcze nie słuchać podszeptów robaczka.
- Nie, ja nie idę – zdecydowała.
- No dobrze, pozbądźmy się najpierw robaka, a potem zobaczymy – odrzekła Wiedźminka.

Dziewczynki rozejrzały się dookoła szukając odpowiedniego drzewa dla Robaczka-Chowaczka. Wybrały wysoki klon nie za blisko ulicy i nie za blisko placu zabaw. Położyły robaczka pod drzewem i nakryły ładnym, dużym liściem.
- Cześć robaczku – powiedziała Julka. – Będzie ci tu dobrze.

- No to co? Idziemy się teraz pobawić? – niecierpliwiła się Wiedźminka.
- Idziemy! – Julka podskoczyła z radości. – Tylko... Ja nie wiem jak... Nie znam nikogo... – dodała smutnym i niepewnym głosem.
- Ja też nie znam nikogo. Ale tak bardzo chcę się pobawić w bezludną wyspę! Wiesz co? Chodźmy do nich i przedstawmy się – zaproponowała Wiedźminka.

piątek, 11 lutego 2011

Wstydliwa sprawa

Każdy robi, a nikt o tym nie mówi oprócz mam małych dzieci. Kupa. Odwieczna tajemnica. Wchodzi jajecznica - wychodzi śmierdząca kiełbaska. Wchodzi bułka z pomidorem - wychodzi śmierdząca kiełbaska. I bądź tu mądry!
Pamiętam, jak spędzałam kiedyś wakacje na mazurskiej wsi. Właściciele mieli córeczkę Matyldę. Matylda miała wtedy ok. 2 lat. Było lato i czas odzwyczajania od pieluszki. Ciepło, miło, zazwyczaj dzieciom w to graj. W dziewczynkę jakby piorun strzelił. Jak chciała iść siusiu albo nie daj boże kupę, chowała się za krzakami i urządzała prawdziwy teatr. Nie wolno było do niej podejść, patrzeć w jej stronę, zagadywać ją, nawet dać znać, że się coś wie lub widzi. Matylda chciała być niewidzialna.
Myślałam, że to przypadek dziwaczny i odosobniony. Aż trafił mi się mój synek, który ma te same objawy: chowa się pod stół, unika wzroku, wygania wszystkich ze swojego kącika, gdy "czyta książki", jak mawia. Nocnik nigdy na niego nie spadł ani nie zmuszaliśmy synka nigdy do siadania na nocnik. Teoretycznie powinien być wolny od traumy. A jednak coś sprawia, że dziecko mówi "nie".
Z dwulatkiem jeszcze specjalnie nie pogadasz. Nie zracjonalizujesz problemu. Dziecko nie zdaje sobie sprawy z tego, dlaczego się boi. Boi się i już. Nie chce i już. Podrapałam się więc w głowę i wymyśliłam dla niego specjalną bajeczkę o Milanie, który zjadł duże śniadanko. Jak tylko trochę ją obrobię w komputerze i będzie wyglądała "po ludzku", nie omieszkam się nią podzielić.
Najważniejsze, żeby działała - to będę sprawdzać w najbliższym czasie.

Póki co, zapraszam do przeczytania drugiego odcinka opowieści mrożącej krew w żyłach "Kto schował Julkę".

- Uaaaaaa! – rozległo się kolejne ziewnięcie, po czym drzwi domku otworzyły się i wyszła... mała dziewczynka z marchewkowymi włosami. Ubrana była w trawiastozieloną sukienkę i śmieszny kapelusik tego samego koloru.
 




- O! Dzień dobry! – zwróciła się do Julki. – Jestem Wiedźminka. Umiem czarować. To jest mój domek. Ma na imię Barni. Mam jeszcze kota Kuskusa, ale gdzieś sobie poszedł. Przedstawię ci go przy okazji.

Julka zaczerwieniła się. Nie miała pomysłu na to, co można by powiedzieć. Nie wiedziała dlaczego, ale nagle chciała być niewidzialna. Coś kazało jej się ukryć. Schowała się szybko za krzakiem i zasłoniła twarz rękami. Może jeśli ona nie widzi czarodziejki, to czarodziejka też nie widzi Julki? Spomiędzy palców patrzyła jednak na Wiedźminkę z ciekawością. Ta dziewczynka była taka odważna!

Wiedźminka uśmiechnęła się. Dziewczynka z pluszowym psem wydała jej się bardzo miła.
- Jak masz na imię? – zapytała Wiedźminka.
- Julka –głosik zza krzaków zabrzmiał tak cicho, że prawie nie było go słychać.
- Miło mi cię poznać – odpowiedziała Wiedźminka przyjaźnie.

Julka chętnie zadałaby Wiedźmince sto pytań! Była bardzo ciekawa, jakim sposobem mały domek na kurzych nóżkach pojawił się na jej podwórku. Zamiast zapytać stała jak wmurowana. Tak jakby ktoś zawiązał jej sznurówki w butach.

- Dlaczego tak cicho mówisz i dlaczego się chowasz? – zdziwiła się Wiedźminka.
Julka nie wiedziała jednak dlaczego. Zawstydzona zaczerwieniła się mocno. Wiedziała, że jej policzki przypominają teraz dojrzałe pomidory i z tego powodu jeszcze bardziej chciała się zapaść pod ziemię.

Wiedźminka poprosiła Julkę, żeby wyszła zza krzaka. Sama przyniosła z wnętrza Barniego dwa kubki parującego kakao. Na nosie miała dziwne, olbrzymie okulary ze szkłami jak denka od butelek. Przez te okulary oczy Wiedźminki wydawały się ogromne.

- Proszę. To kakao w moim magicznym kubku-niekapku. Możesz odwrócić kubek do góry nogami i kakao się nie wyleje – oznajmiła i podała Julce kubek.
- Dziękuję – wyszeptała Julka. – Mmmm… Bardzo smaczne to kakao – dodała i oblizała z apetytem piankę z ust. Przechyliła kubek, żeby sprawdzić jego magiczną moc. Kakao faktycznie zatrzymało się na brzegu i ani kropla się nie wylała.

- Cieszę się, że ci smakuje – powiedziała Wiedźminka i siorbnęła głośno. – Może opowiesz mi coś o sobie, o twoim psie i o okolicy? Jestem tutaj pierwszy raz i nie znam nikogo.

Julka wypiła jeszcze kilka łyczków. Łyczki były naprawdę bardzo malutkie – najchętniej piłaby to kakao całą wieczność, żeby tylko nie musieć się odzywać. Widziała jednak, że Wiedźminka jest bardzo miła i że naprawdę ciekawi ją wszystko dookoła. Julka opowiedziała o tym, jak bawi się w swoim pokoju lalkami i misiami. Wyznała też, że bardzo chce się bawić z dziećmi na placu, ale zamiast tam pójść, nie wiadomo dlaczego, chowa się za mamę.

Gdy Julka skończyła opowieść, bąknęła nieśmiało:
- Aaa... czy ja też mogę cię o coś zapytać?
- No jasne! – uśmiechnęła się Wiedźminka na zachętę.
- Czy możesz mi powiedzieć... To znaczy... Eeee... Zastanawiałam się... No... – Julka jąkała się i czerwieniła. Wreszcie wzięła głęboki wdech i zapytała: – Po co ci te okulary? 
 

wtorek, 8 lutego 2011

Początki bajkowania / bajkopisania / bajkomyślenia...

Nie mogę sobie przypomnieć, jak to się stało, że zgodziłam się napisać dla dzieci koleżanki dwie bajki. Jedna miała być dla dziewczynki prawie pięcioletniej, która była bardzo nieśmiała. Druga bajka miała być dla sześcioletniego chłopca, który przechodził okres totalnego buntu (jeden z wielu okresów buntu w życiu - mój dwuletni syn też ma teraz okres buntu). Najpierw powstała historyjka dla Gabrysi. Poczytałam skąpe informacje w internecie nt. bajkoterapii i w sumie pisałam na intuicję. Potem skonsultowałam z dobrą koleżanką - psychologiem - matką - społeczniczką - pozytywnie zakręconą.
Dalej pomyślałam, że dla jednorazowej historii nie będę przecież zamawiać profesjonalnego ilustratora za jakieś bajońskie tysiące złotych. Złapałam więc za ołówek i akwarele i zilustrowałam książeczkę sama. Ostatni raz, kiedy miałam jakikolwiek pędzel w dłoni, to był rok 2006 - malowanie mojej kawalerki. Wcześniej - podstawówka. Lubiłam malować twarze, ale nigdy nos mi nie wychodził. Do dziś czuję się niepewnie w rysowaniu, malowaniu i pokrewnych. Wolę kolor opisać słowami niż wyczarować pędzlem. Ot, taka mała ułomność.

Po Gabrysi (która teraz nazywa się Julka i czeka na kolejne dziewczynki chowające się za spódnicą mamy) napisałam bajkę dla Josha (który teraz ma na imię Kuba). To była bajka o Joshozaurze. I tę również narysowałam sama, już nieco śmielej, mniej topornie. Podobno całkiem fajnie wyglądają te moje obrazki-bohomazki.
Po Gabrysi-Julce i Joshu-Kubie popełniłam jeszcze kilka opowiastek dla różnych osób i celów. Opowiem o nich przy okazji.

Postanowiłam wrzucić tutaj moją pierwszą (w języku niemieckim jest takie śliczne, praktyczne słowo ALLERERSTE, co po polsku znaczyłoby tyle co "najpierwsze") bajeczkę, która obecnie nosi tytuł "Kto schował Julkę?". Dziś odcinek pierwszy - tadaaaaam!


KTO SCHOWAŁ JULKĘ?


Pewnego dnia Wiedźminkę obudził nagły wstrząs. RRRRRYMS! – coś uderzyło o dach Barniego. Domek na kurzych nóżkach zamruczał z niezadowolenia i hycnął na bok. Skok Barniego skończył się tym, że cała kolekcja magicznych kubków-niekapków spadła z hukiem z półki. Kuskus prychnął lekceważąco i dał długiego, zwinnego susa na drzewo.

Wiedźminka wyjrzała przez okno. Zobaczyła dookoła mnóstwo dzieci, które bujały się na huśtawkach, kręciły na karuzeli, grały w klasy, bawiły się w chowanego i budowały zamki w piaskownicy. Barni zaparkował akurat na tej części placu, na której dzieci grały w piłkę nożną. To właśnie ta piłka, uderzając w dach Barniego, narobiła hałasu i przestraszyła wiedźmiński domek.

Uwagę Wiedźminki przykuły mała dziewczynka z ładną, różową spinką we włosach i jej mama. Mama próbowała ciągnąć córkę w stronę dzieci, ale ta wyrywała się ze łzami w oczach i strała się schować za mamą.
– Julko, dlaczego znowu tak się zachowujesz? Dlaczego nie chcesz się bawić z innymi dziećmi? – zapytała mama.
- Bo nie chcę! Chodźmy stąd, mamusiu! – szybko odpowiedziała Julka i wtuliła twarz w spódnicę mamy. – Chcę się pobawić, ale boję się dzieci... – dodała cicho po chwili.
- Dlaczego się  boisz? – dopytywała zmartwiona mama.
- Nie wiem. Wolę iść do domu i pobawić się zabawkami w Indian. Zbuduję dla nich szałas – odpowiedziała Julka i mocno przytuliła swojego pluszowego psa.

Mama wzięła Julkę za rękę i poszły do domu. Dziewczynka wzięła swoje lalki i maskotki, przebrała je za Indian i zbudowała dla nich w ogródku/na dworze szałas. Potem mama zawołała córeczkę na obiad.

Po obiedzie Julka wyjrzała przez okno. Zobaczyła malutki domek stojący dokładnie na miejscu jej indiańskiego szałasu. Dziewczynka poprawiła spinkę we włosach, złapała pluszowego psa i zbiegła szybko na dół. Koniecznie chciała się dowiedzieć, co za gość zburzył jej szałas. Skąd jest? Co tu robi? Dlaczego ma kurze nóżki? No i dlaczego chrapie?

Nagle z domku rozległo się głośne ziewnięcie:
- Uaaaaa! – Julka aż podskoczyła ze strachu. Cieszyła się, że pluszowy pies był z nią – we dwoje zawsze raźniej! Bała się odezwać, choć ani chrapanie, ani ziewanie nie brzmiały groźnie. Zastanawiała się, czy ten tajemniczy Ktoś w domku jest miły. A jeśli mieszka tam jakiś wstrętny pająk i zaraz wyskoczy na nią z wrzaskiem? – na samą myśl o tym Julka wtuliła się głebiej w swego pluszowego psa.

- Uaaaaaa! – rozległo się kolejne ziewnięcie, po czym drzwi domku otworzyły się i wyszła...

Ciąg dalszy nastąpi niebawem :)

piątek, 4 lutego 2011

Po przerwie

Milan po raz pierwszy zachorował tak, że musiał posiedzieć kilka dni w domu. Z jednej strony masakra, bo gorączkował, kaszlał, smarkał i nie chciał jeść tabletek. Z drugiej strony masakra, bo nie jadł, marudził i nic mu się nie podobało. Po każdym dniu miałam wrażenie, że mój mózg się zresetował. Nie byłam w stanie nie tylko myśleć o bajkach, ale w ogóle myśleć. A przecież to było tylko kilka dni!

Z tymi tabletkami to była cała historia. Faktycznie są gorzkie jak nieszczęście. Milan kategorycznie odmówił ich przyjmowania. Próbowałam wszelkich sposobów: wmieszania w serek (udało się tylko raz, potem się zorientował), rozpuszczenia w soku (nadal było gorzkie i ewidentnie pływało), oczywiście tłumaczenia racjonalnego "na dorosłego". I nic. Przed samym snem wymyśliliśmy z Christianem taką bajeczkę: tata też jest chory i musi brać tabletki i syropki. Nalałam chłopakom "po kieliszku", rozpuściłam Milanowi tabletkę i panowie stuknęli się ceremonialnie i wychylili razem kieliszki. Obaj się skrzywili, przytulili i poszli czytać książeczki. Ufff...
Taki sam manewr zadziałał, jak Milan nie chciał spać. Wzięłam jego misia i miś powiedział "Jestem chory i bardzo zmęczony. W dodatku jest mi zimno, bo mam gorączkę. Przykryjmy się kocykiem, będzie nam ciepło. Chodź, położymy się na poduszce. Ty tutaj, a ja tutaj." I miś potuptał po kocyk i nakrył Milana i siebie po same głowy. Milan posłuchał! Nie czuł się sam, wiedział, że miś czuje się tak samo jak on i że ma na to radę. Fajnie jest tak rozbudzać wyobraźnię dwulatka włączając go w takie "bajeczki live".

Kiedyś, dawno temu, zamarzyło mi się, żeby pisać bajki. Ale po pierwsze, takie bajki, które pomagają i bawią. Po drugie takie, w których dziecko zobaczy siebie. Wpadła mi do ręki bardzo mądra lektura na ten temat - książki o bajkoterapii Marii Molickiej. Przeczytałam dużo o dziecięcych lękach. Nie wiedziałam, że na drodze przez dzieciństwo czai się aż tyle strachów! Gdzie są te legendy o szczęśliwym dzieciństwie? Najpierw pierwotny lęk przed byciem opuszczonym przez mamę, potem lęki - psikusy własnej wyobraźni (potwory pod łóżkiem i spółka), następnie lęk o własny wizerunek (np. lęk przed byciem zawstydzonym).
Przeczytałam o tym wszystkim w mądrych słowach psychologa i złapałam się za głowę. Potem zagłębiłam się we wspomnieniach...

Pamiętam scenę, jedną jedyną, jak mama tak bardzo pokłóciła się z tatą, że wyrzuciła jego rzeczy z szafy i kazała mu się wyprowadzać. Nie pamiętam powodu. Nic dalej się nie wydarzyło. A jednak pamiętam ten strach, że tata może zniknąć.

Pamiętam bajkę o duszku, który mieszkał na strychu. Nazywał się Ruprecht. Oglądałam ją z zapartym tchem i wytrzeszczonymi oczami. Bałam się jak licho. Siedziałam jednak od początku do końca. Potem nie mogłam spać. Wstawałam w nocy i gadałam przez sen.

Pamiętam też takie zdarzenie, jak mama wysłała mnie po coś do znajomych mieszkających kilka bloków dalej. Poszłam, zapukałam i otworzył mi pan Stasiu w szlafroku sięgającym kolan. Mój tata miał długi szlafrok, więc powiedziałam w domu, że pan Stasiu był w przykrótkiej podomce. Gdy spotkaliśmy się z tymi znajomymi, mama oczywiście wszystko wygadała. Oblałam się purpurą i pamiętam ten wstyd do dziś.

Pamiętam też mój pierwszy dzień w przedszkolu. Nie bałam się tego, że mama po mnie nie przyjdzie, a w każdym razie tego nie pamiętam. Pamiętam za to szaro-burą sukienkę, w którą mama mnie przyodziała. Nie cierpiałam jej szczerze i protestowałam z całych sił. Ale kto w tamtych czasach pytał dziecko o zdanie? Sukienka została ubrana bez gadania i do widzenia. Czułam się jak półtora nieszczęścia. Miałam wrażenie, że wszystkie dzieci gapią się na moją sukienkę w kolorze szmaty do podłogi. Było mi wstyd i na nikogo nie patrzyłam. Dzieci tańczyły akurat w parach. Podszedł do mnie blondynek Marcin i wziął za ręce. Nadal czułam się jak kotlet na patelni, ale teraz przynajmniej ruszający się kotlet. Jestem wdzięczna Marcinowi do dziś, że pomógł mi rozproszyć stres i skierować uwagę na coś innego. 

We wszystkich trzech sytuacjach miałam kilka lat, a żywe wspomnienie stresu pozostało gdzieś w ciele. Pamiętam nie tyle wydarzenie, ile to, co mnie przestraszyło i uczucie lęku.
Szkoda, że nikt mi wtedy nie opowiedział żadnej mądrej bajki.